Dali mi buty na drogę

Archiwum / Monika Marks / 30.06.2012

W życiu trzeba łapać okazje. Nie można się ich bać, bo jeśli je przegapimy, to tylko do siebie możemy mieć potem pretensje. Bez sensu jest chyba przeżyć życie tak zupełnie bezpiecznie. Bo co to znaczy bezpiecznie? – Z Jaśkiem Melą, najmłodszym zdobywcą biegunów, rozmawia Monika Marks.

(W 2008 roku opublikowaliśmy ten wywiad w numerze dotyczącym wyczynów. Postanowiliśmy przypomnieć rozmowę Moniki z Jankiem Melą, bo jest bardzo ważna, a ważne rozmowy, na ważne tematy i ważni ludzie powinni być zapamiętani. Przyp. Red.)

Trudno uwierzyć, że w tym małym, niepozornym domku na obrzeżach Malborka, trochę jakby na końcu świata, mieszka chłopak, którego zna cała Polska. Siedzimy w niebieskim pokoju Jaśka. Mówić zaczął już po drodze – o wyższości pociągów nad autobusami, o niepełnosprawnych i ich problemach, o pewnym programie telewizyjnym i o przedwczesnej wiośnie. Na niebieskich ścianach wiszą mapy, na biurku stoi globus. Obok łóżka miniatura kolosa z Wyspy Wielkanocnej. Jasiek parzy herbatę lipową, a ja przypominam sobie, że przyjechałam tu zrobić wywiad, może więc wreszcie uda mi się wtrącić pytanie.

Cofnijmy się w czasie o parę lat. O czym marzył 12-letni Jasiek? Jak sobie wyobrażał swoje dokonania w dorosłym życiu?

– Zawsze bardzo chciałem być astronautą. Sporo czytałem książek o kosmosie, planetach, czarnych dziurach. Zbyt dużo z nich nie rozumiałem, ale moim marzeniem było polecieć w kosmos. Zobaczyć Ziemię z innej perspektywy. Stanąć z boku i popatrzeć na siebie samego. To musi być ciekawe.

Miałem też oczywiście marzenia podróżnicze. Większość ludzi często oddziela życie od marzeń. Moim zdaniem to błąd. Marzeń nie możemy z góry określać jako nierealne. Do spełnienia marzeń trzeba dążyć. Miło jest oczywiście sobie czasem pofantazjować, ale jest wiele rzeczy, które my z góry skazujemy na niepowodzenie. Bariera niemożliwości znajduje się tak naprawdę w naszej głowie. Na przykład marzę o wyprawie do Afryki – fajnie by było pojechać, ale nie mam z kim, nie mam pieniędzy, muszę się uczyć i tak dalej. Ale jeśli spojrzeć na to inaczej – czekają mnie teraz długie, pomaturalne wakacje, grzechem byłoby spędzić ten czas w domu. Dlaczego by nie spróbować?

W życiu trzeba łapać okazje. Nie można się ich bać, bo jeśli je przegapimy, to tylko do siebie możemy mieć potem pretensje. Bez sensu jest chyba przeżyć życie tak zupełnie bezpiecznie. Bo co to znaczy bezpiecznie? Można wyjść z domu i wpaść pod samochód. Z drugiej strony można podróżować po różnych miejscach świata i nieraz ryzykować życie. W życiu bardzo ważne jest szczęście. Wiadomo, że nie można do niego dążyć po trupach. Trzeba brać pod uwagę innych ludzi. Jeśli robiąc to, co daje nam radość, możemy dawać radość komuś innemu, to już jest w ogóle super.

Przeważnie wieczorem, kiedy kładziemy się spać, podsumowujemy jakoś miniony dzień. Fajnie jest, kiedy ten dzień możemy uznać za udany.

Mi się to nie mieści w głowie, ale są ludzie, którzy nigdy nie wyjeżdżają poza swoje miejsce zamieszkania. Nie dlatego, że nie mogą, ale nie mają takiej potrzeby. Może właśnie to daje im radość. To wygodne nawet, bo niewiele im potrzeba do szczęścia. Mi potrzeba trochę więcej. Ale właśnie o to chodzi, żeby każdy to swoje szczęście znalazł. I żeby rozumieć i szanować potrzeby innych.

Czy po wypadku miałeś poczucie, że Twoje marzenia zostały przekreślone?

– W dużej mierze tak. Marzenia o locie w kosmos to ja właściwie sam z góry skazałem na niepowodzenie. Wypadek przekreślił bardzo wiele rzeczy, ale to już nawet nie chodzi o te podróże i wielkie plany. Przekreślił wiele spraw najzupełniej normalnych. Nikt nie marzy o tym, żeby zrobić sobie kanapkę, a ja po wypadku właśnie tego nie byłem w stanie zrobić. Niemożliwe było przyniesienie sobie głupiej herbaty z kuchni do pokoju. Dla młodego człowieka jednym z najważniejszych celów w życiu jest niezależność. A kiedy nagle przewracasz się i nie możesz podnieść i musisz cały czas liczyć na pomoc innych, to to jest trudne i upokarzające.

Wtedy pojawił się w Twoim życiu Marek Kamiński?

– Moi rodzice postanowili wykorzystać zawiłe „znajomości” i zaprosić Marka, żeby odwiedził mnie w szpitalu, jako człowiek, który osiągnął w życiu wiele i przebył niejedną drogę. Przede mną też była taka droga. Nie w sensie żadnej wyprawy, tylko droga do życia na nowo. Trudno było mi zaakceptować siebie w takim stanie w jakim byłem i spojrzeć na swoją przyszłość pozytywnie.

Tego spotkania nie udało się przeprowadzić, ale Marek dowiedział się o mnie i w gronie przyjaciół zastanawiali się w jaki sposób można mi pomóc. Postanowił podzielić się ze mną swoim doświadczeniem i zorganizować wyprawę. Ja o niczym nie wiedziałem, rodzice, wtajemniczeni w intrygę, zabrali mnie do Gdańska na spotkanie z Markiem. Jego propozycja wydała mi się początkowo dziwaczna. Jaja sobie robią – pomyślałem. To przecież nie jest takie hop-siup pojechać na biegun. Wiedziałem, że ten projekt będzie się wiązał z dużym wysiłkiem i trudnymi przygotowaniami.

Miałeś dużo obaw w związku z tym pomysłem? Przeczytałam gdzieś, że bardzo szybko podjąłeś decyzję.

– Marek dał mi czas do namysłu. Podarował kilka książek, dzienników podróży. Wojtek Ostrowski dał mi parę filmów z wypraw. Ja je czytałem i oglądałem. I po dwóch tygodniach powiedziałem – no dobra, wchodzę w to.

Przygotowania trwały około roku. Z jednej strony były to ciężkie treningi. Z drugiej sprawy finansowe. Na szczęście nie musiałem się w nie angażować. Bardzo trudno było pokazać ludziom, że to ma sens. Naprawdę wiele osób z góry zakładało, że nam się nie uda. No i kiedy trafiasz na kolejnego człowieka, który twierdzi, że to nie ma sensu, to zaczynasz się nad tym poważnie zastanawiać. Bo może oni mają rację.

To były najgorsze chwile zwątpienia?

– Tak, najwięcej takich chwil przeżyliśmy podczas przygotowań. Wyprawy same w sobie były w gruncie rzeczy krótkie. Szliśmy przez 10 dni, robiliśmy około 100 km. Tak naprawdę można je raczej nazwać „wyprawkami”. To oczywiście wystarczyło, żebym dostał w kość. Wiadomo, że poprzeczkę stawiamy sobie tak wysoko, żeby mieć szansę do niej doskoczyć.

Szedłeś tam z myślą, że udowadniasz coś sobie czy innym?

– Jedno i drugie. Każdy z nas szedł tam w kierunku swojego prywatnego bieguna. Dla mnie było to pokazanie sobie, że potrafię. Na początku nie do końca w to wierzyłem. Pokazałem. Udało mi się osiągnąć coś na pierwszy rzut oka niemożliwego.

Z drugiej strony chciałem pokazać innym, że można zrobić coś takiego. Nawet startując z pułapu dużo niższego niż przeciętny. Nawet kiedy jest się niepełnosprawnym, czy nie ma się za dużo pieniędzy. Nie można się poddawać, trzeba walczyć, jakkolwiek by się życie układało. Trzeba sobie umieć z tym radzić, ale też nie w pojedynkę. Bardzo ważni są inni ludzie, którzy w takich chwilach będą nas wspierać. Dla mnie takimi ludźmi byli moi rodzice, którzy nigdy nie wątpili, że mi się uda. Człowiek jest istotą żyjącą w stadzie. Chyba nie da się przejść przez życie samemu. Życie wtedy nie może być fajne.

Nie nudziła Cię monotonia krajobrazu? Przez 10 dni oglądać wciąż ten sam krajobraz, nawet dzień trwa całą dobę, ciągle jest tak samo, to chyba nużące?

– Oczywiście, że to było nużące. To tak, jakby porównać 10 dni spędzonych w Paryżu, gdzie codziennie możesz sobie oglądać coś innego, rozmawiać z ludźmi i 10 dni spędzonych w sali gimnastycznej pomalowanej na biało. Ty stoisz na bieżni i przez 10 dni tak idziesz i idziesz. Wyprawa była oczywiście ciekawa. Śnieg przybierał różne formy, trochę jak jakieś abstrakcyjne rzeźby lodowe. Ale po dłuższym czasie to było faktycznie męczące.

Wyprawa w ogóle mnie zaskoczyła. Miałem jakieś swoje wyobrażenia o tym, co zobaczę, a po wyjściu z samolotu wszystko się zmieniło. To trochę tak, jak z miłością (uśmiech). Niezależnie od tego ile przeczytamy romansów i obejrzymy filmów o miłości, tak naprawdę dopóki jej nie przeżyjemy, nie mamy pojęcia o tym, jak ona wygląda. Tak samo było z Arktyką. Kiedy się czuje tę przestrzeń, to to jest uczucie nie do opisania. Wiedziałem, że najbliżsi ludzie znajdują się w odległości kilkuset, kilku tysięcy kilometrów. To było trochę przerażające – taka wielka przestrzeń, w której jesteśmy zupełnie sami. W razie kłopotów jesteśmy zdani tylko na siebie. Z drugiej strony to jest nieopisana wolność. Jest bosko. Nie zdajemy sobie sprawy z tego, ile na co dzień otacza nas reklam, hałasów, napisów. Nie da się jechać przez miasto i tego nie rejestrować. A kiedy chociaż na chwilę  się od tego oderwiesz, to jest super. Jesteś naprawdę wolny, twoje myśli są nieskrępowane. Nie musisz myśleć o tym czy posprzątałeś pokój, czy odrobiłeś pracę domową, czy zapłaciłeś rachunki. Tylko potem ciężko jest stamtąd wrócić.

Ale wróciłeś. I stałeś się sławny na cały kraj. W jednym z licznych komentarzy internautów pod twoim wywiadem przeczytałam – „szkoda, że szansa na spotkanie z nim jest jak trafienie szóstki w totka” – nadal odczuwasz tę popularność?

– To jest bardzo miłe, ale teraz już nie tak częste. Był taki okres, że wiele osób pisało do mnie listy, maile. Z niektórymi korespondowałem. Zdarzyło się kilka ciekawych znajomości. Dla mnie to było zupełnie nowe i ciekawe przeżycie.

Największy szum medialny zrobił się przed wyprawami i tuż po nich. Media na pewno przydają się przy organizacji takich wypraw, przede wszystkim ze względu na sponsorów. Wiadomo, że to nie jest wycieczka, na którą możemy się po prostu zrzucić. Firmy zgadzają się wspomóc wyprawę, pod warunkiem, że ona będzie mocno nagłośniona. Nie wystarcza skromna notka w gazecie. Trzeba te kontakty z mediami utrzymywać. Ale jakoś szczególnie fajne to to nie jest.

W tym roku wędrownicy z całej Polski szykują się do wyprawy do Wielkiej Brytanii z okazji 100-lecia skautingu. Będą tam docierać na różne przedziwne sposoby i też starają się wypromować swoje projekty.

– O widzisz, w tym przypadku wydaje mi się, że poza pozyskaniem funduszy bardzo fajne i ważne jest pokazanie samej idei. Pokazanie ludzi, którzy mają jakiś swój cel i dążą wszelkimi drogami do jego osiągnięcia. Albo chociażby udowodnienie, że żeby dotrzeć do Wielkiej Brytanii nie trzeba mieć wcale dużo pieniędzy. Czasem wystarczy hulajnoga.

Wracamy do Twojej popularności…

– Na dłuższą metę kontakty z mediami były męczące. Kontakt z telewizją jest bardzo trudny. Mam wrażenie, że im zależy głównie na wyssaniu jak największej ilości informacji, a potem to zostawiają bez słowa komentarza czy refleksji. Człowiek czuje się jak temat. Zamiast Jasiek Mela mógłbym się nazywać „temat 17”. Temat skończony i już, nikt się tym dalej nie interesuje. Musiałem też nauczyć się rozróżniać, czy to, że ktoś się do mnie uśmiecha, to wyraz jego sympatii, czy znak, że czegoś ode mnie chce. Przykro jest musieć tak segregować ludzi, ale często zdarzało się, że trochę na mnie żerowali.

O wiele przyjemniejszy jest kontakt z radiem czy z prasą, może za wyjątkiem gazet „brukowych”.

Zdarzyło Ci się trafić na łamy brukowca?

– Owszem. To czasem bywa męczące. Media mogą bardzo mocno manipulować tym, co się mówi. Wystarczy uciąć czyjąś wypowiedź w pół zdania i dodać czyjś komentarz – wychodzi coś zupełnie innego. Zdarzyło mi się przeczytać w gazecie wywiad, którego nie było. Nigdy nie słyszałem takich pytań, nie udzielałem odpowiedzi… To było nawet śmieszne, ale nie do końca.

Czy teraz, po tych wszystkich przeżyciach, masz poczucie że możesz wszystko? Że nie ma dla Ciebie żadnej przeszkody?

– Trochę tak, trochę nie. Absolutnie nie mam poczucia, że cały świat jest mój. Ale bieguny pokazały mi, że mogę wiele. Nie zobaczę całego świata, ale to właśnie jest dobre, że zawsze coś zostanie na później. Tak jak z dobrą książką. Czytamy ją z niecierpliwością, czekając na zakończenie, a jednocześnie chcielibyśmy, żeby nigdy się nie kończyła. Na szczęście świat jest gigantyczną księgą i nie da się całego przeczytać. To jest fajne.

Jakie bieguny teraz na Ciebie czekają?

– Najbardziej przyziemnym z biegunów jest matura. Ona na pewno dominuje w moim myśleniu o przyszłości.

A co po niej?

– Chciałbym studiować psychologię. No i jak już wspomniałem, myślę o tych długich wakacjach, jak je wykorzystam. Marek, Wojtek, moi współtowarzysze wyprawy, może nie tyle pokazali mi nowy cel w życiu, ale dali mi nowe buty, na tę moją drogę. Wiem jak iść. Teraz już sam staram się to realizować.

Na przykład zawsze chciałem podróżować autostopem. Na jednym z festiwali podróżniczych poznałem Kasię. Ona opowiedziała mi o swoim marzeniu, jakim było pojechanie na Lofoty. Jakoś tak wyszło, że umówiliśmy się na wspólny wyjazd. Był świetny, bo tani i pierwszy mój samodzielny. Mam nadzieję, że te wakacje też uda mi się spędzić tak fajnie. Z Kasią. To też bardzo ważne, żeby mieć kogoś, z kim po tym świecie można jeździć. Robić w życiu coś z ludźmi, z którymi jest nam dobrze, którzy nas nakręcą. Wtedy to ma sens.

Rozmawiała Monika Marks

Zajrzyj na stronę Fundacji Marka Kamińskiego: www.kaminski.pl

fot. Fundacja „Poza Horyzonty”

Jasiek Mela – jest najmłodszym i pierwszym niepełnosprawnym zdobywcą obu biegunów. Dokonał tego w 2004 roku, w wieku 16 lat, wędrując u boku Marka Kamińskiego. Za swoje osiągnięcie otrzymał statuetkę Kolosa w kategorii „Wyczyn roku”. „Za pokonanie własnych słabości i sprostanie psychicznej presji, jaką stwarza zainteresowanie milionów obserwatorów. Za podróż w głąb siebie i właściwe spożytkowanie dokonanych tam odkryć.”