Ekologiczne pranie mózgów

Archiwum / 05.09.2009

Rozklekotany autobus podskakuje na serbskich wybojach. Za szybą głównie pastwiska. Koza, krowa, koza, czasem skrawek lasu. Nagle naszym oczom ukazuje się przydrożna gastronomia: drewniany domek z werandą cały obwieszony skórami i czaszkami zwierząt. Na filarze werandy wisi martwy lis i chyba kuna. Kątem oka dostrzegam jeszcze szyld – „Ekološki Bar”.

 

 

Wszystko jest dziś ekologiczne. A raczej: wszystko ma swój ekologiczny odpowiednik. Na każdym rogu widzę ekologiczną pralnię chemiczną. W moim mieście jak grzyby po deszczu wyrastają sklepy z ekologiczną żywnością. Kolejny celebryta chwali się na łamach kolorowych magazynów zakupem ekologicznego samochodu. Znajomi harcerze kupują ekologiczne mydło, dzięki któremu mogą beztrosko myć się w jeziorze. Na ulicach walają się ekologiczne torby na zakupy. Ekologiczne talerze, ekologiczne długopisy, ekologiczna skóra i ekologiczne paliwo. Wygląda na to, że żyjemy w ekologicznym świecie.

 

Zła wiadomość dla tych, którzy wciąż usiłują łączyć przymiotnik „ekologiczny” jedynie z pojęciami związanymi z dziedziną biologii zajmującą się badaniem organizmów w ich środowisku. W słowniku języka polskiego już od jakiegoś czasu funkcjonuje z powodzeniem drugie znaczenie tego terminu („związany z ochroną środowiska”), a nawet trzecie („wyprodukowany ze składników naturalnych”). Dodawanie do wszystkiego określenia „ekologiczny” nie jest już przejawem nieznajomości języka – coraz częściej staje się za to sprytnym chwytem marketingowym.

 

Bo czy istnieje samochód całkowicie przyjazny środowisku? Czy spalanie benzyny, nawet bezołowiowej, nie uwalnia do atmosfery innych szkodliwych substancji? Czy drewniany dom, który generuje kolosalne straty ciepła przy ogrzewaniu, będzie – poza wyglądem – miał coś wspólnego z ekologią?

 

W Polsce nie funkcjonuje (jeszcze) zakaz bezpodstawnego używania określeń sugerujących, że dany produkt jest bardziej niż inne przyjazny środowisku. Pełno jest więc na rynku produktów „eko”, „green”, „organic” czy „natural”. Firmy odzieżowe produkują ubrania w kolorach ziemi i metkują je stylowymi etykietami „organic” na zgrzebnych sznurkach, podczas gdy z organiczną (uprawianą bez stosowania szkodliwych związków chemicznych) bawełną nie mają one nic wspólnego. Kosmetyki są „naturalne”, bo zawierają wyciągi z roślin (wcześniej też zawierały, a nikt ich tak nie nazywał). Opakowania ozdabiane są listkami, kwiatkami i zajączkami sugerującymi, że wytwórcom udało się spełnić jakieś szczególne normy, by je uzyskać. Na pudełkach czytamy, że produkt jest „certyfikowany”, ale nie wiemy przez kogo i na podstawie jakich kryteriów.

 

Jeśli więc kupujemy ekologiczny proszek do prania, warto sprawdzić, czy jest on ekologiczny dlatego, że nie zawiera fosforanów (przyczyniają się do eutrofizacji i zamierania Bałtyku), czy dlatego, że opakowany został w makulaturowe pudełko z zielonym listkiem. A ekologiczny laptop czy – poza designerską bambusową obudową (zeszłoroczna nowinka jednego z producentów notebooków) – jest bardziej energooszczędny i zawiera mniej szkodliwych substancji od pozostałych.

 

Niektóre określenia brzmią zabawnie i od razu nasuwają skojarzenia z „przegięciem”. Co może być ekologicznego w „Ekologicznej księgarni”? Ano na przykład to, że sprzedaje ona dostęp do e-booków, a na swoich stronach zachęca do używania cyfrowych publikacji i tym samym oszczędzania nie tylko drzew potrzebnych do produkcji papieru, lecz także energii niezbędnej do przygotowania czy transportu wydawnictw. „Ekologiczna masarnia” brzmi nieco makabrycznie. Ale wystarczy zajrzeć na jej stronę WWW, żeby dowiedzieć się, że firma ta uzyskała certyfikat Ekoland, czyli spełniła wymogi produkcji w rolnictwie ekologicznym.

 

By ułatwić konsumentom wybór na rynku zalewanym produktami oznakowanymi jako eko, Unia Europejska wprowadziła dobrowolne oznakowanie tzw. zielonym znakiem (ecolabel). Producenci, którzy spełniają określone kryteria środowiskowe, mogą oznaczyć swoje wyroby charakterystycznym znakiem stokrotki. Co ważne, kryteria te nie odnoszą się wyłącznie do jednej charakterystycznej cechy (np. energooszczędności), lecz do całego „cyklu życia” wyrobu, począwszy od procesu wytwarzania, a skończywszy na utylizacji odpadów oraz zużytych produktów. Nie oznacza to jednak, że produkt ten ma na środowisko całkowicie neutralny wpływ – lecz z pewnością wyróżnia się spośród innych tego typu produktów.

 

Obecnie kryteria techniczne opracowane i przyjęte przez Komitet EUEB obejmują dwadzieścia cztery kategorie wyrobów, wśród nich np. pralki, lodówki, farby, papier do kopiarek, detergenty, żarówki, komputery, telewizory, ale też np. usługi hotelarskie. Na stronie www.eco-label.com możemy znaleźć wyrób lub producenta, a także dowiedzieć się, według jakich kryteriów certyfikat został przyznany. Najważniejsze to jednak zapamiętać oznaczenie certyfikatu – widząc je na opakowaniu produktu, możemy być pewni, że cały jego „cykl życia” został poddany gruntownej analizie i spełnia niełatwe kryteria.

 

Oprócz wspomnianej stokrotki, na produktach szukać możemy także innych oznaczeń, które dotyczą węższej grupy wyrobów lub informują o jednej właściwości, nie odnosząc się do całkowitego oddziaływania na środowisko. Są wśród nich między innymi:

 

FSC (Forest Stewardship Council) – produkt (w tym papier) wykonany z drewna, który pochodzi z odpowiednio zarządzanego lasu, a jego pozyskiwanie nie powoduje degradacji siedlisk.

 

MSC (Marine Stewardship Council) – produkt spełniający zasady zrównoważonego rybołówstwa.

 

Energystar – produkty (zwłaszcza RTV i AGD), które zużywają tylko ilość energii niezbędną do pracy.

 

Oprócz tego często spotykamy symbole, które nie wiążą się z żadną formalną certyfikacją, ale informują o konkretnych cechach produktu, np.

Nietestowany na zwierzętach – na produktach znajdziemy przeważnie wizerunek królika albo napisy: BWC („Beauty Without Cruelty”), „Not Tested on Animals” czy „Animal Friendly”.

 

Podstawowych oznaczeń nie jest wcale tak dużo. Warto się z nimi zapoznać, żeby stojąc przed sklepową półką, nie musieć zastanawiać się, czy ekooznakowanie jest cokolwiek warte.

Wszystkie oficjalne oznakowania w czytelny sposób komunikują oznaczoną właściwość produktu. Aby nie dać się wpuścić w maliny, unikajmy enigmatycznych określeń, typu „100% naturalny” (arszenik też występuje w naturze, a mimo to nie cieszyłaby nas jego obecność w tak „naturalnym” produkcie).

 

Na czym polegała ekologiczność baru widzianego z okna autobusu? Nie wiem. Być może właścicielom chodziło o naturalne pochodzenie elementów wystroju.

 

Moda na bycie „eko” to jak najbardziej pozytywne zjawisko i warto jemu ulec. Ale ulec mądrze – tak, by nie ograniczać się tylko do kampanii wizerunkowej. Czyli? W sklepie najpierw zastanowić się, czy na pewno potrzebujemy danej rzeczy. Zamiast najbardziej ekologicznego i przetwarzalnego opakowania wybierać – o ile to możliwe – jego brak. Nie wierzyć bezmyślnie każdej reklamie. I pomyśleć, bo często nie trzeba wcale być wielkim ekologiem, żeby zorientować się, kiedy ktoś próbuje nas – pod szczytnym pretekstem – nabić w butelkę (ponownie przetworzoną).

 

 

Monika Marks