Przystanek Woodstock – upadek kultury?

Na Tropie Kultury / Łukasz Boeske / 02.04.2014

Każdego roku pierwszy dzień sierpnia opatrzony jest dość wytartym już medialnie hasłem: „Miłość, przyjaźń, muzyka” i znajduje się w kalendarzach wszystkich muzycznych freaków.

„Przystanek Woodstock, odjazd!”

Każdego roku pierwszy dzień sierpnia opatrzony jest dość wytartym już medialnie hasłem: „Miłość, przyjaźń, muzyka” i znajduje się w kalendarzach wszystkich muzycznych freaków. Tłumnie, bo w granicach pięciuset tysięcy, gromadzą się  w Kostrzynie nad Odrą, by na kilka wyjątkowych dni oderwać się od szarej rzeczywistości. Zatracając się w muzyce dokładają wszelkich starań, by zdystansować się zarówno od szablonowej codzienności, jak i siebie samych. Kręci ich wszystko, co brzydzi się konwencją czy szablonowością. To w końcu Woodstock i pstrokate myśli bądź zwariowane pomysły są jednostronnym biletem do fantastycznej zabawy. Jak to więc wygląda w praktyce?

Dzień 0 – Festiwal trzecim okiem oglądany

Ileż to oni namawiali, przekonywali i zapewniali… Zaszczepiony we mnie przez lata negatywny obraz Woodstocku wciąż się rozwijał i toczył mnie od wewnątrz – brud, smród i nieobliczalna zgraja podpitych punków, stale czyhająca w każdym ciemnym zaułku – tak bezgranicznie polegając na mediach, wykreowałem sobie indywidualny obraz Woodstocku jako wylęgarni wynaturzeń i miejsca zbiorowej libacji. Jednak skoro tylu ludzi widzi w tym jakiś sens, to czemu nie pojechać? Może lepiej polegać na autopsji znajomych zamiast na szklanym ekraniku? Może będzie fajnie?

Błędem byłoby stwierdzić, iż Woodstock został zepchnięty do kilkunastotysięcznego Kostrzyna i jedynie tam może liczyć na swój rozwój. Bez wątpienia cała Polska została w tych dniach ogarnięta przez prawdziwy wysyp przedstawicieli (ekhm…) mody niecodziennej? Pstrokatej mody z krainy świrów? To chyba za słabo powiedziane…

Zabawne, że gdy zaczynamy się przygodę na poznańskim dworcu, bezcelowym jest dowiadywanie się o peron, z którego pociągiem do Kostrzyna już tylko kilka chwil. To przecież oczywiste. Podążając za płynącą bez końca grupą krzykliwie i niecodziennie ubranych ludzi, bez większego trudu odnajdziemy specjalnie – za co należy się głęboki ukłon w stronę organizatorów – na tę okazję podstawiony „Woodstock Express”. Swoją drogą, samo nazewnictwo festiwalowych pociągów trafnie określało koncertową atmosferę: „Pędząca Kłoda”, „Kulki Mocy”, „Jabol Pank”, „Stalowy pęcherz”, „Ostatnia Paróweczka” oraz mój faworyt „Rockowy Schabowy”! Czyż nie byłoby grzechem przepuścić jazdę państwowym schaboszczakiem? ;)

Pomijając spokojną i bezkonfliktową, ku mojemu zdziwieniu, podróż (z pewnością większa ilość wolnych miejsc niż podczas podróży „weekendową konserwą”) dotarłem do ogarniętego bezwzględną prohibicją Kostrzyna nad Odrą, który korzystając z corocznej okazji jawnie proponował nam wyzysk w postaci dowozu na pole festiwalu. Zalegające niemalże na każdym krawężniku taksówki liczyły na łatwy zysk. Zewsząd wystrzeliwały pełne osobliwej treści transparenty oraz zeszłoroczne woodstockowe koszulki zarezerwowane jedynie dla „weteranów”. Na ulicach totalna anarchia i nieokreślony w swych zamiarach tłum.            Ruch całkowicie sparaliżowany, podobnie jak stojący obok swych migających aut policjanci skołowani i zdezorientowani nadpływającą pstrokatą masą.

W ciemno przyjechałem i ciemność mnie także zastała, gdy po raz pierwszy przyszło mi błądzić po woodstockowych uliczkach. Zaskakującym był dla mnie fakt, iż cały teren można było śmiało przyrównać do prężnie rozwijającego się miasta, które dzieliło się na mniejsze segmenty nazywane „wioskami”. To „incepcyjne miasto w mieście” oferowało swoim mieszkańcom dosłownie wszystko. Odhaczyć można strefy sanitarne, szpital, pasaż handlowy, boisko, strefy bankowe i górujący nad resztą, zbudowany na tę okazję „Lidl” (tu wielki plus dla organizatorów – w sklepie całkowity brak alkoholu!), centrum rekreacji „Oaza” (zmysłowa nazwa), niemalże nielimitowane pola namiotowe (spanie w okolicznych lasach jak najbardziej dozwolone), stoiska gastronomiczne, punkty informacji oraz dużą i małą (folkową) scenę, z których nieustannie sączyła się muzyka. Słowem, za wiele na trzy dni. Faktem, który mnie mocno zdziwił, był niesamowity pomysł organizatorów, którzy zadbali również  o rozwój kulturalny i duchowy wszystkich woodstockowiczów. Osadzając na terenie festiwalu małe „wioski”, wyszli z propozycją, by trzydniowe szaleństwo nie ograniczało się tylko wyłącznie do zbiorowej libacji i leżenia odłogiem (tak właśnie tam jest – pomyślało wielu), lecz także do inwestowania w siebie, zaszczepienia w sobie inwencji bądź inspiracji.

Skoro już mowa o wstępnych wrażeniach pierwszego wieczoru, to jak tu nie wspomnieć o głównym napędzie festiwalu, czytaj: koncertach? Paradoksalnie, właśnie co do tego elementu całej woodstockowej układanki miałem najwięcej obaw i niechęci. Dlaczego? Przyjeżdżając na rockowy festiwal oczywiście nie byłem aż tak naiwny, by spodziewać się klimatów rodem z „Bieszczadzkich aniołów” czy występów „Ciszy jak ta”, jednak bałem się o reakcję tłumu, o jego zbytnie zaangażowanie. W końcu żaden tam ze mnie koncertowy weteran.

Cudowne uczucie: z każdą chwilą tracić status postronnego widza, nieświadomie stając się elementem zbiorowości. Zaledwie po upływie godziny od wkroczenia do „miasteczka” uczestniczyłem w jednym z pierwszych festiwalowych koncertów (nota bene, nie znam nazwy grającej kapeli, co na Woodstocku nie jest dziwnym zjawiskiem). Wspólnie z setkami otaczających mnie ludzi, skandowałem zapętlające się w eterze hasła oraz z pełną aprobatą potakiwałem głową w rytm dźwięku punkowych gitar. Przesłaniające mi scenę metrowe irokezy podrygiwały miarowo przy akompaniamencie brzęczących, okazałych łańcuchów zwisających ze spodni każdego punka. Rozedrgane muzyką powietrze cięło po uszach, wprawiając jednocześnie całą publiczność w stan skrajnego zapomnienia i zatracenia. Zespolone dźwięki wtłaczają jednak w ludzkie umysły pewien rodzaj nieszkodliwej agresji oraz energii, które muszą znaleźć swoje ujście. To właśnie dlatego tu natkniemy się na pogo, czy mosh, które choć brutalne w woodstockowym światku, nie sprzyjają rozwojowi agresji (z autopsji wiem, iż każdy upadek oznacza natychmiastową pomoc).

Każdego wieczora przed snem Woodstock znaczeniowo zanikał. Wokoło grała muzyka i brzęczały butelki. Jutro, ogołocone z planów, intrygowało i kusiło.

Dzień 1/Dzień 2

Prawdziwym festiwalowym fenomenem okazały się letnie poranki. Już od wczesnych godzin stygnące po nocnych wojażach pola wygrzewały się w piekących promieniach słońca, które usilnie manifestowało swoją obecność, zsyłając niemalże czterdziestostopniowy skwar.  Morderczy upał wybudzał woodstockowiczów, jednocześnie przepędzając ich z namiotów. Niestety, po wyjściu z nich można było odczuć dosyć wstydliwy i kompromitujący aspekt lubuskiego festiwalu. Uderzający w nozdrza straszliwy fetor roztaczał się nad terenami pól namiotowych. Miał on swoje źródło w pobliskim lasku, który stał się miejscem atrakcyjniejszym niż położone dalej legendarne „TOI–TOI”. To właśnie ten aspekt, w połączeniu z krążącymi opiniami o zaniżonym poziomie higieny osobistej, budzi największe zastrzeżenia.

W Internecie pełno było pełnych frustracji i jadu komentarzy, bazujących wyłącznie na zasłyszanych treściach: „zlot anarchistycznych brudasów”, „brudstock”, „brudni, zboczeni i pijani”, „nieumyta hołota”, „tyle brudasów i śmieci”. Głupotą byłoby kłócić się z faktami. Woodstock istotnie jest miejscem o zaniżonym poziomie higieny, schludności i czystości. Pierwszy dzień pobytu był dla mnie szokiem. Przemierzając zatłoczone uliczki byłem zmuszony przedzierać się przez stosy porozrzucanych śmieci.  Beztroska z tym związana miała dopiero przejawić się ogromem pracy, która czekała na wolontariuszy po trzydniowym szaleństwie (z informacji, które udało mi się zasłyszeć od jednej z ochotniczek, wiadomo mi, że prace nad uprzątnięciem całego terenu festiwalu, przy udziale około tysiąca osób, trwają – o zgrozo! – około miesiąca).

Wracając do kwestii woodstockowej higieny: w obronę należy wziąć organizatorów, którzy dokładali wszelkich starań, by podnieść jej poziom. Ogólnie dostępne umywalnie z bieżącą wodą, które mogły pomieścić do kilkuset osób, kilkadziesiąt sanitariatów czyszczonych kilkakrotnie w ciągu dnia oraz strefa sanitarna wyposażona w prysznice świadczą o tym, że poziom higieny uczestników zależał wyłącznie od nich samych (byli ludzie myjący się kilka razy dziennie, ponieważ: „Lepiej zaliczać się do niektórych, niż do wszystkich”; odrębność rzeczą świętą!) i błędem jest uogólnianie i sprowadzanie wszystkich do brudasów i niechlujów. Podobną sytuację możemy zaobserwować w przypadku przypisywania Woodstockowi rangi niemalże okultystycznego obrzędu, który zaszczepia w umysłach młodych ludzi anarchię i nihilizm. Bujda! Owszem, zaangażowanym uczestnikiem jest także kontrowersyjna sekta Hare Kriszna, jednak wszystko odbywa się na drodze wzajemnego zrozumienia i szacunku dla wyznawanych ideologii. Utworzona na potrzeby rodzących się pytań „Strefa wątpliwości” jest tego najlepszym przykładem. Zbiorowy egzorcyzm nie jest tu konieczny, ponieważ tuż za rogiem natkniemy się na „Przystanek Jezus”, który dzięki pomocy wędrujących wśród tłumu księży jest obecny na całym terenie festiwalu. Co ciekawe, duchowni nie próbują nawracać, lecz służą jedynie rozmową. Na temat? Zależny naturalnie od uczestnika zlotu. Odrębność!

Przystanek Woodstock – upadek kultury?

Przystanku Woodstock z pewnością nie można rozpatrywać w kategoriach festiwalu, który przyczynia się do upadku kultury. Bo o jakiej kulturze tu mowa? Subiektywnej oraz sztucznie przypisanej społeczeństwu?

Jak uważacie, czy woodstockowe szaleństwo przyczynia się do upadku kultury, czy paradoksalnie ją kreuje? Cuci pewne wymierające tradycje, tworzy odrębne obyczaje i zachowania? Czy sądzicie, że ludzie przyjeżdżający na Woodstock są pozbawieni kultury i nie potrafią się zachować? Może po prostu tworzą swój własny model postrzegania świata i na przekór obowiązującym normom proponują trochę inne spojrzenie na rzeczywistość? Jedno wiadomo, w każdym wypadku należy oprzeć się na własnych doświadczeniach. Wniosek więc prosty i niektórym znany: nie podejmuj krytyki, gdy teren niezbadany.

Łukasz Boeske - Student filologii polskiej = mol książkowy. Były drużynowy, obecnie emerytowany instruktor współpracujący z macierzystym hufcem Chodzież.