Wódka ciepła

Archiwum / Jakub Sieczko / 08.11.2011

Byliśmy na imprezie. Muzyka kiepska, towarzystwo nieciekawe, a posiłek  niesmaczny. Obmówiliśmy z kolegą starych znajomych, dowiedzieliśmy się o nowościach w naszym życiu. Było dość wcześnie, a czas już niemiłosiernie się dłużył. I wtedy znaleźliśmy remedium na nudę. Przecież można ponabijać się z imprezy!

To nas zaabsorbowało. Oj, dostało się gospodarzowi. Samozwańczego DJ-a też zapewne piekły uszy. Dobrze, że odpowiedzialny za stronę kulinarną nie słyszał, o czym rozmawiamy, bo  popełniłby seppuku, a przynajmniej pokwilił cichutko w kąciku. Czas zaczął płynąć wartko, ani się obejrzeliśmy, a minęła już prawie godzina naszej pasjonującej wymiany zdań. Wieczór ożył, oczy znów się świeciły, mózg wydzielał endorfiny. Wtedy kolega popsuł pyszną zabawę. Rzekł mianowicie: „No dobra, już tylko się naśmiewamy. Słabo. Wychodzimy.”

Kulturalnie się ukłoniliśmy i wyściskaliśmy ze współbiesiadnikami. Wymieniliśmy kilka grzecznościowych uwag, że „koniecznie musimy się jeszcze kiedyś spotkać” („ale gdyby było to za 40 lat – nie będę cierpiał” – dopowiedziałem sobie w duchu). No i poszliśmy. Przenieśliśmy imprezę w inne miejsce. I już w dużo mniejszym gronie miło spędziliśmy pozostałą część wieczoru.

Przestałem liczyć znajomych, którzy wystąpili z ZHP, przeobrazili się w członków wspierających albo są harcerzami już tylko formalnie. Dziesiątki. Schemat jest podobny: skończyły się studia, zaczęła się praca, pojawiła się żona bądź mąż. No i bardzo ważne: nie było już radości (ang. funu).

Jako że dane mi było działać w ZHP na wielu szczeblach – od zastępu poczynając, a na Głównej Kwaterze kończąc, poznałem bardzo wiele osób, które chciały stowarzyszenie na każdym z tych poziomów zmieniać. Jednym się udało, większości nie. Dziś są wśród dziesiątek byłych bądź prawie byłych harcerzy i na kierunek rozwoju Związku patrzą krytycznie. I mają do tego pełne prawo: wystarczy zapoznać się z liczebnością ZHP w kolejnych latach, żeby zorientować się, że najlepsze musi być przed nami. Bo obecnie najlepiej nie jest.

Jest jednak granica, taka delikatna i prawie niewidoczna. Cienka czerwona linia, którą można przekroczyć. Nie wiadomo, kiedy z doświadczonego i wyważonego krytyka można zostać wiecznie niezadowolonym malkontentem-kombatantem. Młodzi harcerze czy instruktorzy tych charyzmatycznych  i bardziej doświadczonych słuchają nieomal z namaszczeniem. A najgorsze co można zafundować świeżo upieczonemu pasjonatowi skautingu to przekaz: „Młody jesteś, życia nie znasz. Jest fatalnie. Dorośniesz, to będziesz mówić jak ja”. Po pierwsze to protekcjonalne, po drugie subiektywne, a po trzecie zupełnie niemotywujące. Żadnych plusów, trzy minusy.

Ja wiem, że ZHP wygląda niektórym jak wspomniana przeze mnie impreza. Wódka ciepła, towarzystwo żenująco głupie i jeszcze jakiś ćwierćmózg męczy wszystkich Boney M. Ale niektórzy bawią się dobrze, mnie nic do tego. Jeśli ktoś rozkręci tę imprezę, to właśnie ci z głównego nurtu przyjęcia, którzy śmieją się najgłośniej. Ja lepiej wezmę płaszcz i kulturalnie się pożegnam. Można przecież bawić się w tylu innych miejscach.