Wypatrując listonosza

Archiwum / 05.02.2012

pileofoldlettersList, taki prawdziwy, w kopercie, nigdy nie jest „jednostronny”. Można powiedzieć, że ma wręcz dwulicową naturę. Przecież zawsze jest nadawca i odbiorca. I każdy z nich przeżywa inne emocje podczas obcowania z listem…


List w perspektywie nadawcy

Pisanie listów zawsze sprawia mi niesamowitą przyjemność. Każdy jest szczególny, wyjątkowy i niepowtarzalny. W przeciwieństwie do maili, które – można powiedzieć – są masową produkcją. Pisanie listu jest jak zrobienie własnoręcznie prezentu – niby nic, a cieszy bardziej niż prezent kupiony… W liście tradycyjnym tak naprawdę chodzi przecież o to samo – o serce, które wkładamy w te parę słów napisanych atramentem na białej (lub jakiejkolwiek innej) kartce.

Pisaniu listu towarzyszą pewne rytuały. Każdy ma swoje – tak jak każdy ma inny charakter pisma. Jedni potrzebują biurka i lampki, inni nie napiszą listu bez kubka herbaty. Ja na przykład zawsze piszę list piórem, choć na co dzień posługuję się długopisem. Atrament ma w sobie jakąś taką szlachetność, jest odświętny – idealnie nadaje się więc do pisania listu. Bo pisanie listu to takie małe święto.

Nigdy nie piszę listu „na kolanie”, nie po to są listy. Może kiedyś tak to się załatwiało, kiedy zdenerwowany gołąb czekał niecierpliwie, aż będzie mógł wyruszyć z przesyłką – wtedy może się pisało szybko i niedbale… Ja muszę się skupić, wyciszyć. To jest szczególna atmosfera pisania listu, która z dobrego dnia robi jeszcze lepszy – to jak taki sok malinowy wlewany do smacznej już herbaty.

Pisanie listu to tak niezwykle prosta czynność, która tak niesamowicie cieszy. Proste czynności zazwyczaj tak nie cieszą. A pisanie listu cieszy. Mogę napisać co mi się tylko podoba. Spośród wszystkich zdarzeń ostatniego czasu wybrać tylko niektóre albo napisać o wszystkim. Kartki przyjmują wszystko – mogę pisać o rzeczach błahych, o rzeczach wzniosłych, o przykrych i o radosnych. Nic mnie nie ogranicza. Mogę napisać list na trzy strony, a mogę się też nie zmieścić na dziesięciu.

Nieważne, że list wysłany dziś znajdzie się w ręku mojego adresata za kilka dni. I tak piszę o sprawach bieżących, o tym, co akurat TERAZ przeżywam, co akurat teraz się w moim życiu dzieje. Przy pisaniu listu na szczęście to ja decyduję, o czym będzie czytać adresat – to miłe i zupełnie nieszkodliwe poczucie władzy.

Oprócz treści, która aż do momentu zetknięcia się pióra z kartką jest dla mnie tajemnicą, ważne jest dla mnie także to, co obok treści. Bez udawanej skromności każdy nadawca może śmiało przyznać, że tradycyjny list na pewno sprawi odbiorcy przyjemność. A odczucie to można spotęgować. I to potęgowanie jest w wysyłaniu listu niesamowicie przyjemne. Mogę dobrać jakąś niesamowitą papeterię, znaleźć nietypową kopertę. Mogę napisać list na odwrocie zdjęcia albo na dawno zapomnianej gazecie. Do koperty mogę włożyć malutki kamyk znad morza, szyszkę znalezioną w górach albo karteczkę popsikaną moimi ulubionymi perfumami. Bo papierowy list – mimo że to tylko kilka kartek – jest czymś wielozmysłowym w odbiorze.

E-maile wysyłam, żeby się szybko z kimś skomunikować. Poprosić o coś, zapytać. Szybko dostać odpowiedź i zapomnieć. Produkuję maila do jednej osoby, dwie i pół minuty, potem do następnej, w głowie odhaczam sobie kolejne sprawy, które właśnie załatwiłem. Z tradycyjnym listem jest inaczej. Atrament układa się na kartkach w moją codzienność, a ja do koperty wkładam cząstkę siebie, która może przewędrować pół Polski i trafić w ręce osoby, której chcę coś opowiedzieć. To miłe, że ktoś znajdzie mnie w swojej skrzynce.

Pisanie, a potem wysyłanie listu, to takie małe święto, chociaż z żadnym świętem niezwiązane. I to wcale nie są jakieś listy miłosne czy gorzkie żale przelewane na papier, bo wszystkie inne formy komunikacji są przy tej za słabe. Pisanie tradycyjnych listów jest dobre, bo zatrzymuje czas. A przecież wszyscy lubimy, jak czas staje.

Piotr Popow

Poznań, 1.02.2012

 

List w perspektywie odbiorcy

List wyjmuję ze skrzynki zazwyczaj wychodząc z domu lub wracając bardzo późno (nie wiem, skąd ta reguła), więc czeka na otwarcie co najmniej kilka godzin. To cieszy, bo wiem, że czeka na mnie przyjemność, a wszyscy dobrze wiemy, że oczekiwanie na przyjemność jest najmilsze. Otwieram kopertę ostrożnie, żeby jak najmniej ją podrzeć – w końcu to nie jest rachunek z RWE, w środku może być coś ważnego, a i sama koperta jest ładna.

Nigdy nie czytam listu w pośpiechu, zawsze czekam na spokojną chwilę, kiedy mogę usiąść z herbatą albo po prostu odetchnąć. E-maile czytam zazwyczaj nerwowo – irytując się, że ciąg elektronicznych znaków się nie kończy tak szybko, jak bym tego chciała. Z listem papierowym jest zupełnie inaczej – atrament ułożony w mniej lub bardziej zgrabne litery cieszy oko tak jak ciastko korzenne cieszy podniebienie.

Niesamowitą radość zawsze sprawia mi wyjęcie z koperty tego pliku kartek – to jest takie namacalne uczucie. I choćby RWE przysłał kiedyś rachunek na (o zgrozo) 7 stron, to ten ciężar w dłoni byłby zupełnie inny. Kartki, które zapisane są atramentem, leżały długo pod dłońmi nadawcy, aż pióro nie zapisało każdej linijki – to naprawdę się czuje.

Otwieram złożony plik kartek i zaraz się uśmiecham. Po pierwsze dlatego, że data napisania listu mówi o dniu, który pamiętam jak przez mgłę (bo kto dziś pamięta, co robił w ostatni wtorek na przykład?!). Po drugie – uśmiecham się, bo ktoś mnie miło przywitał, zwrócił się do mnie wołaczem, to jest ciepłe. Zatapiam się w słowa, w zdania, akapity. Nie ma mnie przez kilka minut i to są takie spokojne minuty – jak przy czytaniu dobrej książki, kiedy czytasz: „Byłem wczoraj w fantastycznym miejscu…” i  wyobrażasz sobie to fantastyczne miejsce albo czytasz: „Jutro mam ostatni egzamin” i wiesz, że jest już po tym egzaminie (bo Poczta Polska to nie Gmail jednak), ale i tak kciuki ci się mimowolnie zaciskają.

Lubię dostawać listy, zdecydowanie, bo wiem, że ktoś usiadł przy biurku, być może zapalił sobie lampkę, być może popijał lekko wystygniętą herbatę i skupiał się tylko na mnie. W liście ktoś opowiada o swoich przeżyciach tylko mi – żadna z jego opowieści kierowana do innej osoby, choćby była o tym samym, nie będzie identyczna, jak ta wypisana atramentem i włożona w kopertę z moim nazwiskiem. Wszystkie listy chowam w jedno miejsce – wiem, ze tam są, to jeden zbiór różnych historii, które pozostaną tam jak jakaś zwariowana księga. Oparta na faktach, oczywiście.

E-mail to tylko narzędzie do szybkiej komunikacji – prawie jak telefon, tylko słowa odbiera się wzrokiem, a nie słuchem. Przeczytaj – zrozum – odpisz. Next. Przeczytaj – zrozum – wykonaj zadanie. Next. Przeczytaj – zdenerwuj się – olej – wyłącz komputer. Z papierowym listem jest inaczej. Tu każde słowo wlewa się we mnie jak łyk Earl Greya z cytryną. Nikt mnie o niczym nie informuje, niczego ode mnie nie chce, po prostu mi opowiada, a ja po prostu „słucham”.

Do e-maila możesz powrzucać choćby 10 załączników, a i tak tego nie dotkniesz, nie poczujesz. Ja w liście czasem dostaję kamyk, czasem zgniecioną szyszkę, czasem zapach. Mogę to położyć na półce, poczuć ciężar w ręce. Załączniki w mailach też mają ciężar – ale czuje go tylko dysk twardy.

Dostawanie listu to takie małe święto, kiedy rzeczywistość na chwilę znika, a ja jeszcze nie skończę czytać ostatniego akapitu, a już nie mogę się doczekać, aż w skrzynce znowu zobaczę kolorową kopertę z moim nazwiskiem. I wiecie co? To wcale nie muszą być listy miłosne, żadne tam pełne uczuć patetyczne refleksje. Kiedyś dostałam kopertę, w której była tylko mała, wydarta skądś karteczka, a na niej krótkie: „Możesz wyjść na dwór?”. To było w podstawówce, dawno temu, ale tak właśnie wygląda dostawanie papierowych listów. Dostajesz w kopercie codzienność, a cieszy cię tak niecodziennie!

Marta Szewczuk

Warszawa, 1.02.2012

 

Spróbujecie? Wystarczy poprosić o adres!

 

Piotr Popow – szef fotoedycji, uczestnik EVS, student psychologii, lubi: czytać, słuchać, rysować, oglądać, jeździć i grać. Fan Coca-Coli i Chupa-chups.