Gruzja – kilka nieobiektywnych lekcji

Wyjdź w Świat / Michał Królikowski / 11.09.2014

Mały kraik na przedmurzu chrześcijańskiego świata od niedawna ma lotnicze połączenia z Polską. Możecie go odwiedzić również z harcerskim budżetem.

Lotnisko w Kutaisi przywitało nas z przejęciem i starannością.

W końcu byliśmy jedynym lotem tego dnia. I nie było w tym nic niezwykłego – malutki, nowoczesny port im. Króla Dawida Budowniczego odwiedza jedynie kilka maszyn tygodniowo, w tym wyjątkowo tanie połączenia z Warszawą i Katowicami. Gdy się o tym dowiedzieliśmy, popatrzyliśmy na siebie z towarzyszką włóczęg, Olą, znacząco – jak moglibyśmy z tego nie skorzystać?

Jako że mieliśmy wylądować późno wieczorem, instynkt autostopowicza kazał mi zaznajomić się z współpodróżnikami już na pokładzie i znaleźć wśród nich okazję na pierwszy nocleg. Tak trafiliśmy do Kotego – przedsiębiorczego Gruzina mówiącego po polsku, który – z racji braku wolnych pokoi w jego pensjonacie – przenocował nas na kanapie w holu. Tam, niejako z musu, dołączyliśmy się do polsko-gruzińskiej kompanii ucztującej kilka metrów od nas i rozpoczęliśmy naukę o dziwnym kraju, w którym się znaleźliśmy.

Okazuje się, że podróżowanie po Gruzji nie jest dla harcerza ani niebezpieczne, ani szczególnie trudne, jeżeli odkryje się kilka praw. Postaram się opowiedzieć Wam o paru z nich – dotyczących Czaczy, Marszrutek, Gościn, jedzenia, czy – przede wszystkim – Gruzinów.

Gościny

Gdy znajdziecie się w Gruzji, nie śpijcie na dziko w namiotach. Nie uciekajcie do anonimowych hosteli czy moteli. Poznajcie Gruzinów.

Gdy znajdziecie się w Gruzji, nie śpijcie na dziko w namiotach. Nie uciekajcie do anonimowych hosteli czy moteli. Poznajcie Gruzinów.

Pomimo pewnego wydatku (nie tak strasznego zresztą), nie doświadczycie prawdziwej Gruzji, jeżeli nie poznacie zwykłych ludzi, którzy wynajmują pokoje w swoich domach przyjezdnym. Bo Gruzja to przede wszystkim ludzie.

W Kutaisi, oprócz Kotego, spotkaliśmy nianię, która przenocowała nas w pokoju z “oknem” wychodzącym na inną sypialnię zamiast dworu. W Mestii zatrzymaliśmy się u dwóch nauczycielek angielskiego i niemieckiego, mieszkających na ulicy imienia ich ojca, historyka i inwestora. Mają wspaniałą, wielojęzykową biblioteczkę, w przepastnym, taniutkim i niedogrzanym poza sezonami pokoju. W Tibilisi urocza starsza pani Dodo przynosiła nam rano parzoną po turecku kawę w małym tygielku i wyrzekała na innego lokatora, niezaradnego Francuza hipochondryka.

Gruzińska gościnność to nie tylko noclegi. Gdy kupilismy dwa jabłka i weszliśmy do gospody by je umyć, właściciel bez słowa zabrał nam je z rąk, umył, obrał, pokroił na kawałeczki i przez godzinę opowiadał nam o swoich synach studiujących w stolicy. Gdy w Kutaisi, pod adresem gdzie spodziewaliśmy się gościny znaleźlismy dziwną piekarnię, żona pana piekarza przez dziesięć minut szukała z nami po mapie tej drugiej ulicy Tabidze (oczywiście, było dwóch sławnych Tabidze – Galaksij i Tikan, a ich ulice opisano na mapie tak samo). Na pożegnanie dała nam jeszcze Dziwny Chlebowy Przedmiot. Ze wszystkimi można się było ze spokojem dogadać po polsko-rosyjsku, gdyż – przy dobrej woli bariera językowa nie jest problemem. A dobrej woli w Gruzji nie braknie. Mówcie dużo “haraszo”.

Czacza

Czacza to zdecydowanie największe zagrożenie, jakie znajdziecie w tym kraju. To jedna z pierwszych rzeczy, o których słyszeliśmy pytając o Gruzję wiele osób, oraz jedna z pierwszych, którymi interesowało się wielu lecących z nami Polaków. To słowo oznacza ni mniej ni więcej jak gruziński 50-60% bimber z wytłoczek winogron, który mozna znaleźć na każdym kroku i w każdym zakątku kraju, którym częstuje z zaskoczenia co drugi autochton, i którego – choć wielu uważa inaczej – da się zazwyczaj uniknąć.

Przyznaję, że byłem dość przerażony, gdy pierwszy raz ją zobaczyłem. Przedstawiono mi ją w pięciolitrowej, poobijanej butli i nazwano niewinnie “niee, wuoda”. Okazuje się jednak, że najczęściej można się od niej wykręcić – tłumaczeniami, zaproponowaniem bezalkoholowej alternatywy dla harcerzy, bądź oszukiwaniem i wlewaniem jej do podawanej obok szklanki wody ;] W drastycznych przypadkach próbujcie wytargować “mniejsze zło” i spytać o gruzińskie wino – jest go tak samo pełno, a jest mniejsza szansa, że zabije na miejscu.

Marszrutki

Marszrutki gruzińskie są zdezelowanymi mikrobusami kursującymi po wyznaczonych trasach o niewyznaczonych godzinach.

Po Gruzji najprościej poruszać się właśnie nimi – występują w całym dawnym związku radzieckim, w podobnej formie i stanie. Posłuchajcie opisu Ziemowita Szczerka, który widział je na Ukrainie: “(…) to były stare mercedesy sprintery, fiaty ducato czy volkswageny transportery. Były jak woły pociągowe: wielkie, zakurzone, szeroko rozklapłe od ciągłego przeciążenia. Na bokach niektórych wypisane było coś po niemiecku: a to KREUZBERG KEBAB MUSTAFA, a to WURST UND SCHINKEN GmBH. Wyglądały jak sprzedane w jasyr. Musiały zapomnieć o swoim dawnym, szczęśliwym życiu na Zachodzie, o równych szosach i automatycznych myjniach, o garażach i odkurzaniu tapicerki miękkimi dłońmi. Tutaj zaprzęgnięte były do wolej pracy w brudzie i znoju aż do śmierci. Los rabski. Ich metalowe kości miały w to błoto już na wieki wsiąknąć i nigdy nawet niczego nie użyźnić. Mercedesy sprintery i volkswageny transportery już nigdy nie miały ujrzeć wylizanego vaterlandu, alles ist verloren, alles ist kaputt. I stały teraz, kaputnięte takie, w tym żółtym upale (…)”

Teoretycznie – marszrutki gruzińskie są właśnie tym samym: zdezelowanymi mikrobusami kursującymi po wyznaczonych trasach o niewyznaczonych godzinach. Jednak, gruziński klimat wprowadza w nie inną duszę. Gdy zaszliśmy na dworzec, nawoływacze (“Tibilisi! Tibilisi!”) natychmiast wychwytywali nas z tłumu i pytali o cel podróży. Byliśmy ustawiani i przydzielani do autochtona, który pilnował, byśmy się nie zgubili. Nie zebrał się komplet? Kolega podjedzie mniejszym autkiem. Nie masz gotówki? Kierowca wysadzi cię przy bankomacie. Gruzini to nie są ludzie, którzy robiliby z czegokolwiek problemy. Jedna z maszyn, którymi jechaliśmy z lotniska do Kutaisi zderzyła się czołowo z wołgą? (sic!) Szybko przepakujemy pasażerów i bagaże do innej, a kierowców zostawimy na miejscu, by dopełnili formalności.

Najmilej wspominam przejazd do Mestii – małego, górskiego miasteczka, gdzie nasza marszrutka dostarczyła nie tylko ludzi. Siedzieliśmy upakowani pomiędzy dwumetrowym lustrem a balami papieru toaletowego, otoczeni listami i paczkami do całej Svanetii i zagadywani po rosyjsku przez pana Mestijczyka, który opowiadał o mijanych krajobrazach. Nie wiem, jak gruzińska poczta dogadała się z kierowcami marszrutek, ale w jakiś przewrotny sposób – działało to wyśmienicie i nikt nie miał żadnego problemu.

Być może będziecie chcieli jeździć po Gruzji autostopem. Być może weźmiecie do niej rowery. Ale i tak gorąco was zachęcam – przejedźcie się chociaż raz marszrutką. Warto.

Haczapuri

Broń Boże nie bierzcie własnego prowiantu! W Gruzji nie sposób być głodnym!

I broń Boże nie bierzcie własnego prowiantu! W Gruzji nie sposób być głodnym – chociażby dzięki sprzedawanym wszędzie gorącym chaczapuri, dzięki pierożkom chinkali, które trzeba jeść odpowiednią techniką (nadgryźć, wyssać, wrąbać resztę), dzięki ich winogronom, które już dawno przegoniły nasze winogrona , dzięki wielkim targom przypominającym klimatem bliskowschodnie, dzięki ostrym pastom z papryk i cukierki z suszonego syropu… Paprykarza w puszce zostawcie w domu!

Konkluzja

Jeżeli napiszę jeszcze więcej, ta ściana tekstu stanie się nieprzebijalna dla internauty. A przecież jeszcze nie wspomniałem o gruzińskiej pobożności, o małym chłopcu całującym krucyfiks na szyi brodatego popa, o wizycie w meczecie, o tym, jak krowy spotykają się na wymuskanym ryneczku turystycznego miasteczka Mestia, by wyżerać karton ze śmietników, o tym, jak jechaliśmy pociągiem, który zostawił nasz wagon w środku niczego i pojechał dalej, o pucybutach pracujących w stolicy…

Gruzja cały czas jest autentyczna. Powoli otwiera się na świat, powoli napływa do niej fala turystów i biznesu, lecz – ma jeszcze silną, charakterystyczną duszę. Doświadczcie jej.

Michał Królikowski - szlify harcerskie otrzymał w 12 ShDW “Tramp” w Mosinie. Prywatnie informatyk-humanista, absolwent LO św. MM i Politechniki Poznańskiej, wspinacz, autostopowicz, amator gitary basowej i student Programowania Gier w Kopenhadze.