Byle do wieczora
phm. Monika Marks
Scena pierwsza. Czas akcji: 1 listopada 2006. Miejsce akcji: wieś ok. 2,5 tys. mieszkańców, cmentarz (jedyny, więc nienumerowany). Mijam handlujących zniczami wzdłuż głównej cmentarnej drogi. Większość z nich to dzieci. Wiadomo – nawet najmłodsi mogą przydać się w rodzinnym biznesie. Przy jednym stoliku czwórka chłopców, zajęta naśladowaniem rycerzy Jedi, nie zwraca uwagi na klientów. Ceny zniczy nabazgrali na wydartych strzępkach tektury. Kupuję przy stoisku obok. Wracając zauważam u jednego z chłopców beret z lilijką. Zaczyna padać, drugi wyjmuje z plecaka kangurkę.
Scena druga. Czas akcji: 1 listopada 2006. Miejsce akcji: miasto powyżej 500 tys. mieszkańców, cmentarz pierwszy. Pada na całego. Kilkoro harcerzy walczy z niebieską płachtą, usiłując nakłonić ją do lewitacji nad ich głowami. Płachta odmawia posłuszeństwa, postanawiają więc rozpiąć ją na stelażu. Z braku stelaża znajdują gdzieś dwa sporych rozmiarów patyki. Nawet skuteczne, tylko ręce drętwieją po pewnym czasie. Troskliwa druhna otwiera parasol.
Scena trzecia. Czas akcji: wciąż ten sam. Miejsce akcji: miasto powyżej 500 tys. mieszkańców, cmentarz drugi. Harcerze znów nieco zakamuflowani (berety gdzieniegdzie), ale za to nie da się ich nie usłyszeć. W zasadzie wpisują się doskonale w atmosferę panującą pod cmentarnymi murami. Festyn, baloniki, zabawki, zapiekanki i prażone orzeszki. Przy grillu nawet kilka stolików, z głośników muzyka, sielanka. Harcerze radośnie porykują przeboje polskiego rocka, przeplatając to od czasu do czasu gromkim „taaaaanie zniczeeee tyyylko u naaas”.
Retrospekcja. Czas akcji: 1 listopada 1997. Miejsce akcji: miasto powyżej 500 tys. mieszkańców, cmentarz trzeci. Stoję przy stoliku ze zniczami. Hektolitry wody spadają mi z nieba na głowę. Szczękam zębami z zimna. Co parę minut podjeżdża tramwaj. Tłumy ludzi wysypują się prosto na nas. Mamy chyba najbardziej strategiczne miejsce w całej okolicy. Tyle, że wszyscy usiłują czym prędzej dostać się do pawilonu, w którym znicze są może nieco droższe, a obsługa nie tak sympatyczna, jak u nas, ale na pewno nie kapie za kołnierz. Musimy wyglądać żałośnie, bo jedna pani, wyraźnie już zaopatrzona, podchodzi do nas i użalając się nad naszym nędznym losem, kupuje znicz za złotówkę.Inna częstuje nas herbatą z termosu („Biedactwa, musicie tu stać w taką pogodę?”).
Ciąg dalszy sceny trzeciej. Powoli dociera do mnie straszliwa prawda. Czyżby jedynym skutecznym sposobem zachęcenia ludzi do zakupu zniczy u harcerzy, było wzbudzenie w nich litości? Do tego stopnia, że nie warto nawet wysilać się, solidnie i na naszą miarę profesjonalnie podchodząc do sprawy?
Scena czwarta. Czas akcji: 1 listopada 2006. Późny wieczór. Miejsce akcji: miasto powyżej 500 tys. mieszkańców, cmentarz czwarty (i ostatni). Handlujących harcerzy nie ma i nie było. Ale beretów, rogatywek i kapeluszy miga między alejkami sporo. Czasem tylko błyśnie przypięta do kurtki mała lilijka. Najwięcej jest ich w zakątku z brzozowymi krzyżami. Na niektórych z tych krzyży wiszą wypłowiałe chusty i proporce. A ci w beretach, rogatywkach i z lilijkami, przemykają cicho. Czasem przystają na chwilę. Uśmiechają się do znajomych. Sami tu przyszli. Nikt im nie kazał. Przychodzą co roku.
Pierwszego listopada zawsze wyczekuję wieczoru.