Bo ja czasem wyję do księżyca

Archiwum / 08.11.2007

Tak, czasem mi się zdarza. A dokładniej raz w roku. Staję na balkonie pewnej kamiennej wieży zagubionej pośród dolnośląskich lasów i wyję do księżyca. Dookoła mnie wyją przyjaciele z mojej drużyny. I muszę się przyznać, że czekam na tą chwilę cały rok.

Zaczęło się gdy mieliśmy może 13, może 14 lat. Wychodziliśmy wtedy na ten balkon, podpalaliśmy chleb i jego zwęglone kawałki rzucaliśmy na cztery strony świata. A potem wyliśmy do księżyca. Jak co roku w drugą noc naszego biwaku wigilijnego drużyny. Symbolika tego obrzędu jest prosta jak konstrukcja cepa (choć tego z tym chlebem to do dziś nikt nie rozumie). Ale to nasz „święty obrzęd”. Nie odpuszczamy.

Z reguły jest tak, że nikt za bardzo nie pamięta jak się pojawił w drużynie i co miał symbolizować, ale też nikt nie zada pytania o co chodzi. To by podważyło świętość obrzędu. A za świętokradztwo grozi banicja.

Moja drużyna nie była chyba nigdy zbyt obrzędowa w tym znaczeniu, w jakim pojmuje obrzędowość 90 procent harcerzy. Nie mieliśmy specjalnych zwyczajów na rozpoczęcie i zakończenie zbiórki. Nie mamy obrzędowych strojów, mówimy do siebie po imionach, jakie nadali nam rodzice (biologiczni). To wycie z balkonu to jeden z nielicznych „prawdziwych obrzędów” jakie mamy. No może jeszcze spotkania przy świeczce. Siadamy nocą, odpalamy „świętą świecę” (z reguły nam się gubi i kupujemy przed każdym biwakiem nową) i rozmawiamy o problemach.

Jakoś nigdy nie lubiliśmy udawać (poza tym wyciem) kogoś lub czegoś czym nie jesteśmy. Podobnie było ze wszystkimi grami fabularnymi, podczas których trzeba było wcielać się w różne postaci. Z reguły nudziło nas to po kilkudziesięciu minutach i robiliśmy sobie z tego jaja. I też było fajnie.

Ale mamy też inną obrzędowość, która dla każdego z nas jest niezwykle ważna.

Każdego drugiego dnia Świąt Wielkanocnych jedziemy rowerami do Ewy na jedną z podpoznańskich wsi. Wleczemy się niemiłosiernie choć to tylko kilkanaście kilometrów. Droga jest prosta i co roku ta sama. W Swarzędzu przystanek na lody, w Biskupicach na colę. Na miejscu rozgrywamy z rodziną Ewy pasjonujący mecz piłkarski (piłka często wpada do stawu, po meczu idziemy oglądać kozy w obórce).

We Wszystkich Świętych idziemy na Cytadelę. Czasem ktoś weźmie znicz, ale głównie chodzimy i patrzymy na tysiące lampionów.

Z kolei w święta Bożego Narodzenia spotykamy się w jednej z poznańskich kawiarni. Nikt z nas nie może patrzeć na jedzenie, więc zamawiamy tylko herbatę z miętą, wyjmujemy aparaty i robimy sobie nawzajem zdjęcia.

Na sam biwak wigilijny każdy z nas wie, co ma przywieźć. Ewa wiezie śledzie, Szoszon pierniki, babcia Łukasza smaży karpia, a moja mama już w połowie grudnia wie, że musi kupić kapustę. Niby robimy listę przed każdą gwiazdką, co kto przyrządza ale równie dobrze moglibyśmy wziąć tę z poprzedniego roku (nie, to nie jest święta lista). Niewiele się zmienia, a i tak wiadomo, że wszyscy będą.

Gdy komuś z Wilków urodzi się dziecko, to wiadomo, że przy pierwszej okazji dzieciak dostanie zuchowy mundur z czarną chustą. Aby ją zdobyć nie musi po nią biec, zaliczać poszczególnych stopni na karcie – jest jeszcze berbeciem w koszyku, a jest już Wilkiem. Gdy dorośnie może ten mundur ubierze. Rodzice na pewno mu w tym pomogą.

Nie mamy świętych obrzędów. Wszystko co powstało wyłoniło się samo (nie ze świętego chaosu- tak po prostu się wyłoniło). Ze wszystkiego umiemy się śmiać – to nie są święte śledzie (czasem za słone), święty piernik (zwykle zbyt twardy), święty Wyjazd Wielkanocny (wieje jak diabli, płuca wypluwamy przy podjazdach). Wszystko po prostu sprawia nam przyjemność, jesteśmy blisko siebie, jesteśmy przyjaciółmi więc to robimy. Ale gdy coś nie wyjdzie, świat się z tego powodu nie wali. Mało w naszej drużynie świętości.

A co do samego wycia. Po latach wychodzimy na ten sam balkon. Mamy po 20 – 30 lat. Już na stromych schodkach prowadzących na górę zwijamy się ze śmiechu. Bo co niby ma znaczyć to rozrzucanie spalonego chleba? Po jaki czort grupa dorosłych ludzi robi z siebie wariatów wyjąc do księżyca. Ale wychodzimy w mroźną grudniową noc, wyjemy jak idioci. – Już? – pytamy. – Już– rzuca ktoś. W ciemności z łatwością rozpoznajemy jego głos. Z ulgą wracamy do ciepłej sali z kominkiem, ciągle zwijając się ze śmiechu prześcigamy się w świętych interpetacjach tego co właśnie zrobiliśmy. To dla tego śmiechu tu jesteśmy. Za rok znowu będziemy.

pwd. Filip Springer – redaktor naczelny "Na Tropie", szef zespołu promocji Wyprawy Wędrowniczej 2007, były drużynowy 79 Poznańskiej Drużyny Harcerskiej „Wilki”. Dziennikarz i fotoreporter współpracujący z prasą ogólnopolską.