Stare dobre…

Archiwum / 10.12.2007

Każdy instruktor ma w głowie taki prywatny śpiewniczek, na którego kartkach zapisane są wszystkie jego wspomnienia. Kilka dźwięków i odżywają w głowie, czuć smak, zapach tych chwil. Dla jednych ten smak to piosenki wojenne i żurawiejki, dla innych pełne dramatycznych nut piosenki Kaczmarskiego czy Okudżawy, dla jeszcze innych stara poczciwa „Krajka” i harco-polo. Moja harcerska muzyczna przeszłość to przede wszystkim Stare Dobre Małżeństwo.

Wróciłem właśnie z koncertu SDM. Sala dość specyficzna – klasycystyczne wnętrze Politechniki Warszawskiej, białe, koryncko zwieńczone pilastry, pomiędzy nimi wielki orzeł w koronie. Ale to nie sala mnie fascynuje. Fascynowali mnie zawsze ludzie przychodzący na koncerty SDM. Tak samo, jak sam zespół. Ale zaczęło się to wszystko o wiele wcześniej, zanim jeszcze wiedziałem, co ten trzyliterowy akronim oznacza.

Ot po prostu gdzieś na pierwszych obozach pomiędzy piosenkami zaczęły pojawiać się odwieczne hiciory. „Jak”, „Jest już za późno”, czy „Opadły mgły”. Dopiero na etapie, na którym wziąłem się za gitarę, ileś piosenek okazało się być śpiewanych przez właśnie ten jeden zespół o dziwnej nazwie. Kupiłem kasety (a śmiałem się z taty jak magnetofon szpulowy wspominał!) i zacząłem się uczyć co fajniejszych kawałków. I tak wkrótce piosenki SDM-u zaczęły wypierać wszystkie inne i zajęły w śpiewniku moim, mojej drużyny i zaprzyjaźnionych środowisk poczytne pierwsze miejsce.

Co ciekawe, artyści z SDM nigdy harcerzami nie byli i bezpośrednio do harcerstwa nigdy się nie odwołują. Wręcz przeciwnie, wiele poruszanych przez nich tematów z ideałami harcerskimi nie ma wiele wspólnego, a oni sami podczas pobytów w Bieszczadach spędzają ogniska raczej na sposób „Bieszczadzkich Aniołów”, niż drużyn harcerskich ;) Skąd więc ta fascynacja SDM-em? Z jednej strony ma na to pewnie wpływ spore przeplatanie z harcerstwem nurtu włóczęgi górskiej i towarzyszącej jej poezji śpiewanej. Z drugiej strony ballady z pierwszych albumów SDM śpiewane jeszcze nie zachrypniętym głosem Krzysztofa Myszkowskiego były, są i będą z chęcią przepisywane ze śpiewnika do śpiewnika przez kolejne pokolenia nieszczęśliwie zakochanych nastolatek.

Dziś na koncercie zebrało się towarzystwo „z wyglądu nie podobne zupełnie do nikogo”. Ot studenci Ad 2007 – bluzy, swetry, trochę lansu w postaci artystycznie zawiniętych szalików czy trampek do połowy łydki. A SDM, którego koncerty ostatnio zaniedbałem, zamiast klasycznego show niezmiennie serwowanego przez kilka lat z rzędu (dobrych kilka lat temu) przywitało publikę zupełnie nowymi piosenkami. To znaczy zupełnie nowe to one nie są, ale od albumów, o których piszę, dzieli je ładnych kilka lat. Więc nowe dźwięki rozbrzmiewały, na scenie grzecznie grał nowy skład zespołu (który z 4 osób rozrósł się do 7). Na publice raczej cisza, spokój, momentami nawet znudzenie. SDM, jak aktor kojarzony z serialową rolą, próbuje silnie wyrwać się z turystycznej niszy, do której został wtłoczony siłą tysięcy fanów. Bo cóż to za dziwny byt?  Tkwiący gdzieś między harctrixem, a piosenką turystyczną. Choć harcerski on jak pisałem wcale nie jest, a i Prawdziwi Znawcy Piosenki Turystycznej uważają je za disco-polo poezji śpiewanej. Krzysztof M. ze swoim dzielnym teamem próbował i lekko jazzować i bluesować (ostatnio coraz mocniej) a nawet swingowac i zahaczać o różne inne nurty. Ale nadal zespół mówiący w niektórych środowiskach tak wiele, dla przeciętnego człowieka jest tak dziwny, jak teledysk do „Pod kątem ostrym” (nawet na youtube go nie ma!).
I tak siedzę i myślę sobie, słuchając coraz to dziwniejszych kawałków, śpiewanych coraz mocniej zachrypniętym głosem Krzysia, na którego głowie już nie jeden siwy włos i nie dwa. Mija półtorej godziny…

I wtedy nagle rozbrzmiewają znajome dźwięki. Kiedyś – wizytówka każdego występu. Mus na początek przez wiele lat. „Jak po nocnym niebie sunące…” I staje się cud. Wszyscy ożywają. Wyfreakowana dziewczyna przede mną (której nigdy nie posądziłbym o znajomość tego zespołu) przykłada złożone w trąbkę ręce do ust i wrzeszczy „yeeeeeeeeeeeeeeeeee!”.

A zespół jakby zdawał sobie sprawę, że tak naprawdę wszyscy przyszli po to, aby usłyszeć kilka hiciorów. Więc w autoironicznej oprawie („>Jak< to taka piosenka turystyczna w sumie, nie dość, że tam o wędrowaniu to jeszcze >na na na< w środku”) serwuje po kolei wszystkie hity. „Nikt nie zna ścieżek gwiazd”, „Z nim będziesz szczęśliwsza”, „Nie rozdziobią nas kruki”. Publika szaleje. „Każdy zespół ma piosenkę która jest dla niego >krzyżem pańskim<. No to jedziemy! „Opadły mgłyy i miastoo…” I tak dalej. Po piątej piosence sfingowane wyjście z sali tylko po to, aby zagrać chyba sześć czy siedem bisów. I przy każdym powtórzonym grypsie scenicznym śmiech i oklaski. Chociaż przecież już tysiąc razy słyszeliśmy różne wykonania „nasze żony będą piękne, nam wódka nie będzie szkodzić”.

Patrzę na publikę. Może to byli harcerze? Może obecni harcerze? Może jeszcze w górach gra się te piosenki? A może jakaś zupełnie inna nisza, o której nie mam pojęcia? Fakt, że sala była pełna, radość nieudawana, a atmosfera super. Jak zawsze.

Gadajcie co chcecie. Może teksty są płytkie i banalne, ale przecież nie o to chodzi w piosence ogniskowo-poetycko-górskiej, aby tekst był śmiertelnie poważny i głęboki. Mówcie co chcecie, mi SDM się nie znudzi. Chyba, że na siłę będzie chciał odciąć się od swoich korzeni. Krzysiu nie róbcie tego! Pewnie uwiera was ta etykieta. Ale tam na zewnątrz idolami nie zostaniecie. A tu macie się całkiem nieźle.

  hm. Michał Górecki – były członek Zespołu Wędrowniczego Wydziału Metodycznego GK ZHP, naczelny ogniomistrz serwisu Łatwopalni. Drużynowy 64 Warszawskiej drużyny Wędrowniczej "Everest".