Drugi Mafeking czyli przygody ostatniego skauta
Czasem w opowieści fikcja miesza się ze wspomnieniami, a nawet dochodzi do tego, że fikcja dominuje, a zadowolony dziadek Zygmunt przedłuża burzę sprzed czterdziestu lat o kolejny tydzień i rozgląda się wokół stołu, czy już wywołał odpowiednie wrażenie, czy też może dorzucić uderzenie pioruna, od którego ginie sąsiad… Nie, dwóch sąsiadów…
Więc ostrzegam, że opowieść ta to nie jest czysta prawda – działo się to wszystko bardzo dawno, kiedy byłem jeszcze studentem prowadzącym wielobarwne, studenckie życie w mieście K., tak więc wspomnienia mogą się na siebie nakładać, bo wszystko to wygląda dziś jak sen, zresztą jeszcze mnie nawiedza gdzieś nad ranem – wtedy człowiek budzi się zdziwiony tym, że nie pamięta imion przyjaciół, którzy jeszcze przed chwilą byli tuż obok. Ale nie będziemy tu rozprawiać o upływającym czasie – i tak się go nie zatrzyma, a tylko się go w ten sposób traci…
Robercik pojawił się w naszym życiu pierwszego dnia jesieni – tak, pojawił się, bo nie można powiedzieć tak do końca, że go zapraszaliśmy. Po prostu mieszkaliśmy w czterech, a uznaliśmy, że zmieści się i piąty. Pociągało to za sobą pewne korzyści – a głównie korzyść polegającą na podzieleniu czynszu na więcej osób. Wad nie było żadnych – może gdyby zależało nam wtedy bardziej na zachowaniu higieny i ciszy, by móc się uczyć… Lecz, jak już wspomniałem, było to życie wielobarwne.
Najpierw rozległo się trzykrotne zapukanie do drzwi, które przerwało naszą rozmowę, kilka następnych chwil wypełniło już nasze milczenie. Widocznie ktoś za drzwiami czekał na uprzejme zawołanie „proszę”… Potem znów trzykrotne zapukanie i znów cisza. Wszyscy mieszkańcy zwykle otwierali sobie sami, bo nikt inny i tak by tego nie zrobił za nich, wpadali do środka, następnie rzucali jakieś przekleństwo, potykając się o kosz pełen śmieci, który stał już tydzień przy drzwiach (bo „ktoś będzie szedł to wyrzuci”) i ze stwierdzeniem, że oto przeżyli bardzo ciężki dzień, rzucali się na przygotowane już, bo pościelone od zeszłej soboty, łóżko. Domyśliliśmy się, że to „ten nowy”, co było dowodem naszej sporej inteligencji. Kolejnym jej dowodem było to, że nikt się nie przyznał do tego odkrycia – inaczej musiałby pójść i otworzyć. Cisza więc przeciągała się bardzo niekomfortowo. Trzecie pukanie. Trzecia cisza. Wreszcie nie wytrzymał ogromnego napięcia. „Przepraszam uprzejmie, czy jest ktoś w domu?”…
Wystarczyła godzina, aby zorientować się, kim jest Robert. Poza wyglądem, który można było uznać za dość zwyczajny – średniego wzrostu blondyn z wiecznym zdziwieniem w niebieskich oczach – różnił się od nas wszystkim. Zaczynał dzień zawsze punktualnie o godzinie szóstej zero zero – podczas gdy my przekręcaliśmy się z wysiłkiem na drugi bok, on robił dziesięć pompek i tyleż przysiadów. Potem poranna toaleta – zajmowała dokładnie pięć minut, w tym przepisowe trzy na umycie zębów. Następnie zwykł otwierać na oścież okno balkonowe i stał tak chwilę, wpatrując się w pejzaż wstającego miasta. „Opadły mgły i miasto ze snu parampam…” – nucił cichutko.
Pierwsze promienie wstającego słońca oświetlały jego piżamkę – „Perkoz 2004” i podpisy przyjaciół pod spodem. „Dla wędrującego Rysia – Siedzący Kojot” – i pod spodem zaszyfrowane (najpierw ga-de-ry-po-lu-ki, a potem alfabetem Morse’a) prawdziwe imię i nazwisko . W honorowym miejscu, dokładnie na sercu, miał sentencję, którą wymyślił i wyhaftował sam – „Czy śpisz, czy nie śpisz – Czuwaj!”. Wydawała mu się niezwykle głęboka i jego zdaniem ujmowała Harcerstwo dokładnie tak, jak on je widział i co ważniejsze – czuł. Na plecach, oprócz Prawa Zuchowego (miał tę piżamę już parę lat, mama – była instruktorką, obecnie prowadziła małą wiejską drużynę – specjalnie kupiła taką na wyrost) Prawa i Przyrzeczenia Harcerskiego i fragmentów Kodeksu Wędrowniczego (więcej się już nie zmieściło, był co prawda lekko garbaty od grania na gitarze, ale i to nie pomogło), miał mapę południowej części Afryki z zaznaczonymi bitwami, w których brał udział Impessa i kawałek Jego drzewa genealogicznego – dokładnie ten, w którym był Horacy Nelson.
Czasem wyciągał dwa palce w kierunku wschodzącego słońca i mówił szeptem jakieś krótkie zdanie. Coś w stylu „Mam wolę cośtam cośtam i cośtam harcerskiemu”. Potem, ponaglany okrzykami tych, którym robiło się zimno, zamykał okno i ścielił dokładnie swój hamak – składał piżamę w kostkę i zakładał bojówki, czarny sweter, pił z metalowego kubka czarną jak smoła kawę i jadł kanapki z pasztetem. Potem zakładał plecak typu lekko wojskowego – z wymalowanymi najlepszymi cytatami Wolnej Grupy Bukowina i Starego Dobrego Małżeństwa i wychodził z domu.
My mieliśmy wtedy czas o nim porozmawiać. Nie trudno zgadnąć, że uważaliśmy go za idiotę. Nasze zdanie o harcerzach – z początku neutralne, potem przeradzające się w lekkie współczucie, zaczęło przeradzać się w prawdziwą drwinę. No cóż, bywają trudne przypadki (jeden z nich widzieliśmy nawet, jak to się mówi, „na jutubie”: http://www.youtube.com/watch?v=efkeQEx8Svk ), ale ten był ewidentnie przykry. Nie chodzi o to, że sprawiał kłopoty – zawsze był niemiłosiernie miły, punktualny, nie sprowadzał żadnych koleżanek (no, może o to mieliśmy czasem lekki żal). Gdy zrzucił sobie garnek bigosu na stopę, krzyczał „kur… czę pieczone! Ależ się mocno uderzyłem”. Nigdy nie narzekał, w chwilach zwątpienia stawał na baczność i odśpiewywał Hymn ZHP. I właśnie ta jego „porządność” była nie do zniesienia.
Czasem wieczorem otwieraliśmy piwo jakiejś taniej marki i chcieliśmy porozmawiać o życiu – nalewał sobie soku i siadał, grzecznie słuchając i odpowiadając, broniąc grzecznie swego zdania, a szanując nasze… Pewnego razu zaproponował, abyśmy wieczorem stanęli w kółku, trzymając się za ręce, a on nauczy nas piosenki na koniec dnia. Wtedy po raz pierwszy dostał w czapę – siedząc na ziemi odrzekł tylko „pomimo tego nie zdradzę swoich harcerskich ideałów”. Odtąd „stawał w kręgu” sam, odśpiewując grobowym szeptem „Bratnie słowo…”
Te i inne jego wyczyny omawialiśmy zwykle rano. Nie poprzestaliśmy na tym – kiedy zostawił na wierzchu swój pamiętnik, nie poszliśmy na wykłady, zagłębiając się w lekturze.
Do dziś pamiętam tę książeczkę – oprawa zrobiona w brzozowej kory, z wypaloną lilijką, z własnej produkcji ekologicznego papieru, zszyta grubą dratwą. Na tytułowej stronie ślicznie wymalowany krzyż harcerski i mnóstwo innych malunków – jakieś płomyczki, sosenki, skrzydła na spadochronie, pan w kapeluszu, orzeł (chyba bielik) na tle słońca i odciski wszystkich dwudziestu palców. Potem kilka piosenek, sentencje, „próba na stopień ćwika”, szkice terenu… No i solidnie prowadzony dzienniczek. Otwarliśmy na samym środku i zaczęliśmy czytać:
Jestem w Związku już siedem lat. Zawsze myślałem, że pracując w środowisku zostanę doceniony, jednak szczepowy p
ochwalił mnie tylko raz. A kim on jest? Prawdę mówiąc zaczynam powątpiewać w sens swojego przebywania tutaj – bo co krok okazuje się, że ludzie, którzy mną rządzą, nie przestrzegają Prawa Harcerskiego i są tu tylko dla fajnego towarzystwa („Niektóre harcerki to są fajne d…” – zauważył Wacek. „No w sumie można by pobyć w harcerstwie, jeśli ma rację” – pomyślałem). Tak, tak! Nie mylę się i nie podejrzewałem nigdy, że napiszę tu te gorzkie słowa, ale: jestem chyba ostatnim z prawdziwych harcerzy („Chwała Bogu!” – wykrzyknął Krzysiu, co nas zdziwiło. Był programowym ateistą, co nie przeszkodziło mu zakupić sutanny w przewrotnym celu nawiązywania znajomości z licealistkami).
Wczoraj spotkałem na ulicy właśnie szczepowego. Szedł powolutku ulicą niosąc reklamówkę. Podszedłem, powiedziałem „Czuwaj!” i on odpowiedział, potem zapytałem „Co, zakupki, druhu?” „Ano zakupki, po sylwestrze trzeba się było zaopatrzyć, wiesz młody jak to jest. Może chcesz na klina co?” „Co na klina?” „Ano, co… co tam chcesz, dam ci jedno” Zajrzałem do siatki i było tam… PIWO! ALKOHOL! („Hurra!” – rozentuzjazmował się Wacław) To, czego spożywania zabrania dziesiąty punkt PRAWA! („Lewa, Lewa, Lewa! I na druga nóżkę!” – euforia Wacka nie mijała). Udałem, że przewróciłem się z powodu śliskiej drogi, a nie z wrażenia. Szybko powiedziałem że musze już iść i zostawiłem go z otworzoną reklamówką („Co za lamus…”).
Biegłem jak najszybciej umiałem, a z oczu spływały mi łzy. Ostatni raz płakałem tak na swoim zobowiązaniu („Mój wujek też miał coś takiego, to się nazywa krucjata, nie pijesz pół roku” „Jezu, nie wytrzymałbym tygodnia”)– tyle, że wtedy to było z radości. Teraz czułem się zdradzony. Miałem już prawie dwadzieścia lat, wszyscy koledzy z drużyny już dawno się złamali, a ja ciągle trwałem w swojej czystości. Wydawało mi się, że on też – był przecież harcmistrzem i szczepowym, członkiem Komendy Hufca. Co prawda kiedyś na biwaku spotkałem go na nocnej warcie, lekko się wtedy zachwiał, salutując, ale tłumaczyłem to jego ciężką pracą i niewyspaniem. A teraz taka niespodzianka! Oszukiwałem się jeszcze kilka dni – może kupił to dla teścia, który nie był w Harcerstwie? Nie, nie było wątpliwości żadnych. On się alkoholizował i to z własnej woli.
Zacząłem kombinować: sąd harcerski? A może wyjawić jego brudną tajemnicę publicznie? Na początek poszedłem do ojca. „Czy wiesz, że mój szczepowy pije piwo?” „No i co?”. Nie chciałem ciągnąć tematu. I tak nikt nie zrozumie mojej tragedii. Moja myśl o odejściu zaczęła dojrzewać…
Wtedy zaskrzypiały drzwi. Odłożyliśmy pośpiesznie pamiętnik, a każdy zaczął udawać, że ścieli łóżko. Wyglądało to podejrzanie, bo który student to robi, ale nabrał się. Był tylko przez chwilę – zapomniał przypiąć do swetra miniaturkę krzyża. Szybko ją znalazł i wyszedł, a my pogrążyliśmy się dalej w lekturze.
c.d.n
Obrazek:http://www.spburzenin.prv.pl/images/strony/harcerze/harcerz.gif
phm. Wojciech Pietrzczyk – pilot Chorągwi Kieleckiej, działa w 33 Kieleckiej Harcerskiej Drużynie Żeglarskiej "Pasat". Student etnologii na Uniwersytecie Jagiellońskim, członek Ochotniczej Straży Pożarnej w Bilczy, skąd pochodzi. |