Drugi Mafeking czyli przygody ostatniego skauta. Odc. 2.
Tak! Tak! Tak! Uśmiechnęło się do niego szczęście, dostrzeżono go, dostał szansę z prawdziwego zdarzenia. Miał napisać artykuł do „Na Tropie”. Chodził podniecony przez absolutnie calutki dzień, powtarzając – Springer, Springer, Springer! Och – och, panem moim jesteś tylko ty, ty, tyyyyyyyyy!
W mieście K. zapanowała zima – taka, jak to w wielkim mieście, śnieg roztapiał się zaraz po opadnięciu, choinki (jeszcze po świętach) stały zmoknięte, jak rozklejająca się tekturowa dekoracja i nikt nie traktował ich poważnie. Ogólnie mówiąc – depresjogennie. Siedzieliśmy z chłopakami rozweselając się domowymi sposobami – rżnęliśmy w karty i opowiadaliśmy różne dziwne historie, podczas gdy za oknem trwała ta rozpluszczona zima. Czasem senność przerywało jakieś nagłe…
„AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA! TAK TAK TAK TAK TAK TAK TAK!”
Robercik był w transie, krzyczał i miotał się w śmiesznych spazmach, nie rozumiał prostych poleceń (zamknij się idioto! – krzyczeliśmy zgodnie), nie działało to zupełnie, a on wchodził na kolejne stopnie swojego ekstatycznego przeżycia. Zerwał się na równe nogi, pobiegł po mundurek i szepcząc w zachwycie „moja srebrna, srebrna odznaka, brązowa odznaka ratownicza, srebrna odznaka ratownicza ratownicza…” zapinał guziki, oczywiście krzywo, no bo oczy mu zaszły taką mgłą, jak niegdyś Jankowi Muzykantowi w kościele. Rzeczowo rzuciliśmy się na niego, związaliśmy szybko kablem od przedłużacza i dopiero potem zorientowaliśmy się, że to nie jest przedłużacz, tylko kabel od prodiża, który Krzysztof chował przed nami. Nie gniewaliśmy się już, przecież i tak dzielił się nieraz wypiekanym w sekrecie ciastem, tylko nie mówił, skąd je ma. Sam prodiż założyliśmy Robercikowi na głowę. Było go słychać już mniej, tylko jego twarz śmiesznie przewracała oczami w okrągłym okienku na drzwiczkach.
Teraz już zupełnie na chłodno mogliśmy się zastanowić, co teraz zrobimy. Nic mądrego nie przychodziło nam do głowy (i to w ogóle, a co dopiero teraz!). W sumie może się uspokoi, wtem!
– Dzień dobry. Nazywam się Filip Springer, jestem redaktorem naczelnym „Na Tropie” i szukam tematu do artykułu. Macie coś?
W sumie nie miał klucza, nie wiedzieliśmy z jakiej jest gazety i po co nas akurat pyta o temat, ale odpowiedź mieliśmy i tak przygotowaną.
– ********** – odpowiedzieliśmy chórem.
– Nie potraficie nic oprócz tych wulgarnych i obelżywych odzywek…
– Potrafimy wszystko! – zakrzyknął Wacek i pociągnął potężny łyk z butelki, w której trzymał paliwo lotnicze. Strach nas ogarnął – bo po pierwsze, Wacek po paliwie lotniczym naprawdę był nieobliczalny, po drugie paliwo lotnicze nie jest do picia, tylko do samolotów – Wacek mógł dostać zatrucia albo czegoś jeszcze gorszego… Więc Wacek zagrał va banque, odbił się potężnie w powietrze i… uderzył głową w sufit. Wstał jeszcze szybciej i wyskoczył drugi raz, tym razem cios kierował się prosto w twarz redaktora.
WTEM!
– Stój! – rzekł spokojnie redaktor. I Wacek zatrzymał się w powietrzu! „Bardzo świetnie” – pomyślałem. Ręka nie wiadomo kiedy znalazła upuszczoną przez Wacka butelkę i pociągnąłem spory łyk. Zacząłem widzieć kolory i słyszeć dźwięki – dokładnie w takiej kolejności – zwykle ludzie tak to odbierają, gdy są normalni. Więc po pierwsze, wyrzuciłem za okno legitymację związku niedowidzących i starając się zachować naturalnie, zapytałem:
– Herbaty?
– Poproszę – odpowiedział redaktor.
– Dla mnie też – westchnął zrezygnowany Wacek, zawieszony między niebem a ziemią.
– Dla mnie kawka – uśmiechnął się Krzysiu. W tej absurdalnej dość sytuacji starał się pokazać, że nic go to nie dziwi. Jednocześnie, chcąc zrobić coś dobrego w ostatnich chwilach swojego życia, zbijał w panice karmnik dla ptaków. Krew spływała z pokaleczonych palców, gdy w zdenerwowaniu po raz kolejny próbował przybić daszek.
Więc poszedłem spokojnie do kuchni, znalazłem jakieś kubki, oczywiście musiałem je umyć, nastawiłem wodę i zalałem herbatę. Nie miałem tacki, więc ułożyłem to na desce do krojenia i tak zaniosłem do pokoju. Uprzątnąłem stoliczek, zrzucając wszystko jednym śmiałym posunięciem.
Podczas mojej nieobecności oswobodzono Robercika, który uśmiechnięty siedział i poprawiał odznaki. Gwarzył cichutko z redaktorem (- Naprawdę? Naprawdę byłeś, AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA PRZEPRASZAM PRZEPRASZAM, BYŁ DRUH w Głównej Kwaterze?).
Mareczek, nieobecny do tej pory w opowieści, wyszedł z szafy i próbował robić dobre wrażenie. Postawiłem wszystko gdzie trzeba, pomimo rozmiękłej atmosfery i przedłużającej się nieokreśloności wróciłem jeszcze po łyżeczki. Ojciec mój bowiem był pułkownikiem i nauczył mnie dokładności. Brak łyżeczek zawsze irytuje. Dopiero potem zapytałem: – No więc co chciałby pan od nas wiedzieć?
– Więc… – zaczął i pociągnął łyk z kubka – straszna u was woda. Nie to, co krystalicznie czysta woda kranowa z mojego rodzinnego Poznania. Ale! O czym miałem mówić… Aaaaa! Mianowicie, zostaliście wylosowani wśród wszystkich studentów, którzy się nigdy do niczego nie przydadzą i zostaniecie przeznaczeni na eksperymenty medyczne.
– Uff – westchnienie ulgi wyrwało nam się z gardeł. Całe szczęście sprawa okazała się niezwiązana z harcerstwem i z tym imbecylem Robercikiem. Ech, nawet wątroby nie szkoda…
– Żartowałem. Tak naprawdę uratujecie ZWIĄZEK HARCERSTWA POLSKIEGO!
Nieeeeeeee! Poczułem że mdleję i spadam w jakąś przepaść… Czy to herbatka? Nawet jeśli tylko płukałem te szklanki, to nic nie powinno… Nawet jeśli płukałem… Nawet jeśli…
Obudziłem się dziwnie rozchwiany w jakimś korytarzu. Wszyscy pozostali też tam byli (tylko Robercika brakowało, ale raczej nas to nie zmartwiło), a redaktor naczelny prowadził nas coraz dalej i dalej. Miał na sobie białe prześcieradło i lekko unosił się nad ziemią. Jest to, że tak powiem, normalne w tego typu opowieściach. Drzwi do gabinetów były pouchylane i widocznie zbliżała się północ – światło księżycowe łagodną smugą oświetlało dywany i portrety z nieznanymi twarzami. – Gdzie jesteśmy do jasnej cholery? – pomyślałem. – Wyrażaj się – odpowiedział Springer – jesteś w Głównej Kwaterze Harcerstwa.
Przytkało nas, myśleliśmy że Harcerstwo nie ma żadnych kwater. Doszliśmy do ostatnich drzwi, spod których wybiegała smuga światła i wtedy Springer się zatrzymał.
– Uważajcie… Zobaczycie coś naprawdę strasznego. Musicie w to uwierzyć, nie ma innej rady. A teraz – za mną!
I weszliśmy do gabinetu z tabliczką „Przewodniczący ZHP”.
Rzeczywiście – widok straszny. Za biurkiem siedział on. Może wyglądał nieco inaczej, był trochę starszy, ale na pewno ten sam… Ten sam zielony mundur z wyhaftowanym nad kieszenią pseudonimem. To był Robercik.
– Nie słyszy nas, bo pozostajemy w innym czasie. To, co widzicie, to przyszłość.
– Nie będzie chyba kolorowa – zauważył rzeczowo Wacek, ośmielając się przemówić do redaktora pierwszy raz od unieruchomienia w mieszkaniu.
– Nie będzie. Jeśli nic nie zrobimy, ten człowiek zniszczy wszystko… Przyszła pora powiedzieć, dlaczego jesteście tutaj akurat wy.
Robert to prawdziwa chodząca zagłada (pokiwaliśmy skwapliwie głowami), ale ja jestem harcerzem tak jak on… Nic nie może być bardziej sobą niż jest – powiedział wytłuszczoną czcionką. Było to trochę w stylu Paulo Coelho, toteż pogrążyliśmy się w zadumie na dobre pół godziny. Czekaliśmy nawet na dalszy ciąg… Kiedy czegoś gorąco pragniesz, to cały wszechświat sprzyja potajemnie…
– A JAJCO! – zakrzyknął Springer – Robercik niby rozumie wszystko na swój sposób, lecz śmiem twierdzić, że nie jest to sposób prawidłowy… Lecz ja nie mogę zrobić nic… Moja moc nie działa na niego – jedynie wy możecie coś w nim zmienić, tak, żeby wreszcie wyszedł (Springer złapał już wątek, powoli się rozkręcał) wyszedł wreszcie ze swojego kokonu, swojego harcerskiego światka i zaczął wreszcie myśleć nie leśnymi schematami, a prawdziwym życiowym myśleniem. Nie można być całe życie na jednym poziomie (heh, napisałem o tym kiedyś super felieton) I tu jest wasze zadanie! Tylko wy go możecie wypośrodkować – jesteście skrajni jak on, tylko w drugą stronę. A Prawda leży pośrodku (wyraźnie się znów podekscytował).
– Co mamy więc czynić, Panie? – zapytał Mareczek. Był ministrantem zanim nas poznał.
– Na początek przeczytajcie wszystkie moje felietony. Są naprawdę wspaniałe, bo i ja taki jestem. A potem możecie napisać kilka artykułów do „Na Tropie”, bo potrzebujemy świeżego spojrzenia z zewnątrz. No i przeczytajcie Statut ZHP.
Wszystko to było dla nas bułką z masłem. Redaktor odszedł do nieba, my zaś udaliśmy się do najbliższego lasu na księżycową polanę. Tam bowiem mieliśmy zawyć jak wilki, by przenieść się z powrotem do swojej historii…
Obrazek:http://www.spburzenin.prv.pl/images/strony/harcerze/harcerz.gif
phm. Wojciech Pietrzczyk – pilot Chorągwi Kieleckiej, działa w 33 Kieleckiej Harcerskiej Drużynie Żeglarskiej "Pasat". Student etnologii na Uniwersytecie Jagiellońskim, członek Ochotniczej Straży Pożarnej w Bilczy, skąd pochodzi. |