Kajak, wiosło, Bałtyk i ja
Co mnie znowu podkusiło! Już nie denerwuje mnie to, że dłonie mam zmarznięte, nie denerwuje mnie bolący staw nadgarstkowy, który chyba nadwyrężyłem i puchnie, nie wkurzam się na bolące mięśnie ramion… to zniosę. Najbardziej denerwuje mnie to, ze nie mogę się zatrzymać. Nie mogę przestać wiosłować.
Gdy to zrobię wiatr momentalnie zatrzyma kajak i zaczynę płynąć do tyłu. No więc pochylam się do przodu, zagarniam jak najwięcej wody i ciągnę wiosło – ciche jęki głuszy szum wiatru. Koledzy gdzieś po bokach. Kątem oka obserwujemy się wzajemnie, choć co i rusz któryś ginie w dolinie fali po pachy, tak że wystaje zza góry tylko głowa z kawałkami ramion…. Staram się utrzymać ich tempo, z dwóch powodów.
Pierwszy powód wyjaśnił mi jeszcze w Sopocie Marek. Powiedział: „w kajakarstwie morskim, grupa jest tak silna jak jej najsłabsze ogniwo”. Zgodziłem się z nim, bo brzmiało logicznie. Obaj zadumaliśmy się nad tymi słowami, po czym Marek dodał: „i chodzi o to, żebyś nie był najsłabszym ogniwem”. I teraz z całych sił zagarniam wodę, balansuję biodrami na fali, żeby nie być najsłabszym ogniwem. Drugi powód to ten wiatr. Wieje nam „w pysk” i nie można nic z nim zrobić. Po prostu, można tylko go pokonywać…
Przede mną, na pokładzie leży siatka, pod którą mam butelkę wody mineralnej i mapnik, z mapą wybrzeża. Butelki nie mogę wyjąć bez zaprzestania kajakowania, ale mapę widzę. Patrzę gdzie jesteśmy, oglądam się za siebie i patrzę jak daleko oddaliliśmy się od stojącego pośrodku zatoki budynku Formozy i ile jeszcze do Mechlinek – celu naszej wycieczki. Daleko.
Wypłynęliśmy jakieś półtorej godziny temu z Sopotu. Przepłynęliśmy pod molem i poszliśmy na cypel Redłowski. Nie wiało mocno, jakieś 1 – 2 w skali Beauforta. Fali prawie nie było, płynęło się fajnie. Na cyplu zrobiliśmy jeszcze zdjęcia, podpłynęliśmy blisko znaku kardynalnego. Płynęliśmy i gadaliśmy. Karol, kiedyś zawodnik kadry Polski w kajakarstwie, podpowiadał jak mam trzymać ramię, pod jakim kątem atakować wodę. Zygmunt, absolwent AWF, opowiadał o swoich wyczynach… Za cyplem zaczęło się…
Wiatr stężał, zrobiła się fala. Tak minęliśmy Gdynię i przeskoczyliśmy w równym rzędzie, blisko siebie, przez farwater portu Gdynia. A wiatr był coraz silniejszy. Fale co i rusz zalewają pokład i gdyby nie fartuch, płynąłbym kajakiem podwodnym. I druga sprawa. Wszyscy, poza mną, są doświadczonymi kajakarzami morskimi. Wiedzą jak zachować się na fali. Ja nie czuję się dobrze. Wiem, że jeśli stanę burtą do fali, to leżę. A że nie umiem zrobić tak dużym kajakiem eskimoski (małym też zresztą nie umiem), to jak się wywalę, będę musiał się kabinować, czyli zdjąć fartuch pod wodą i wypłynąć obok kajaka. W tej temperaturze wody (mamy kwiecień), daję sobie jakieś 7 minut na przeżycie. Nie mam szans na dopłynięcie do brzegu, nie mam też szans na zbyt długie oczekiwanie w wodzie na pomoc. Więc kolanami staram się trzymać kajak równo i obserwować każdą falę. I pruć do przodu, bo kajakiem w ruchu można manewrować. Kajak nie poruszający się do przodu jest zdany na łaskę i niełaskę fal…
„Cztery i pół” krzyczy Marek. To prędkość w kilometrach na godzinę z jaką poruszamy się do przodu. Płynęliśmy 7 kaem wcześniej. Ale nie przy takim wietrze i nie na takiej fali. Chciałbym powiedzieć Markowi, żebyśmy już nie płynęli do tych Mechlinek, w których i tak nic nie ma, tylko stanęli przy tej plaży o tu, po lewej stronie i odpoczęli, a potem wrócili. Ale pamiętam, że chodzi o to, żeby nie być najsłabszym ogniwem, więc zaciskam zęby, trochę stękam i zagarniam wodę… Bo tak obiektywnie, to jest pięknie. Słońce, błękitne niebo, wiatr nad morzem. Jest ślicznie.
Marek pokazuje coś daleko na brzegu. Leżą dwa żółte kutry, chodzą ludzie, jakaś knajpa nad wodą… To Mechlinki. Płyniemy. Lewa, prawa… kilkanaście minut. Linka, podnoszę płetwę sterową, piasek, brzeg, odpinam fartuch, wciągam kajak. Ale nie koniec. Za chwilę podpływa Zygmunt… Mimo, że najchętniej położyłbym się na piachu tak jak stoję i mimo, że mam zastane mięśnie w nogach od balansowania kajakiem, podbiegam koślawo do niego i pomagam wciągnąć jego kajak na plażę.
Leżymy… Czekolada, ciepła herbata z termosu, kanapki, suche ręce, słońce. Jest bosko.
Wracając mieliśmy wiatr w plecy. Szliśmy 8 km na godzinę i tylko gorzej bujało, bo fale z rufy destabilizowały kajaki. W Gdyni trafiliśmy na jakiś ruch, bo jednocześnie wchodziło i wychodziło pod rząd sześć statków z portu i do portu. Musieliśmy stać i je przepuszczać, choć nie jestem pewien czy oni nas widzieli.
Po wylądowaniu w Sopocie już wiedziałem jakie jest moje nowe hobby. To było chyba lepsze niż wszystko co do tej pory robiłem. Lubię bliski kontakt z naturą, lubię wyzwania, lubię wodę. Tego wszystkiego można mieć w kajaku na morzu aż nadto. Natura wlewała mi się do rękawów, fala powodowała, że przepłynięcie dwudziestu kilometrów do Mechlinek było nie lada wyczynem, a wody wokół całe mnóstwo.
Dodam, że byłem najmłodszy w ekipie. Widać, że na morze płyną doświadczeni ludzie, potrafiący docenić z pokorą jego potęgę. Przyznam szczerze, że zanim wybiorę się na kolejną wyprawę, chciałbym przejść kurs kajakarstwa morskiego. Okazuje się bowiem, ze nie trzeba znać eskimoski, by czuć się pewnie kajaku. Ważniejsza jest umiejętność niedopuszczenia w ogóle do wywrotki. Podpórki, zachowanie po wywrotce, tzw. „dzióbek”, eskimoska… to techniki, które po prostu trzeba znać i umieć. Bez tego może być ciężko. Kolejna sprawa to sprzęt. Kajak morski, długi, by dobrze sprawował się na fali, ze szczelnymi bakistami na wyposażenie, lekkie wiosło, najlepiej ze stopów węglowych, wiosło zapasowe zapięte na burcie i fartuch, to podstawa. Do tego minimum bezpieczeństwa – kamizelka ratunkowa, rzutka. Bez tego nie można się ruszać. No i nawigacja. Mi – żeglarzowi – szło jakoś łatwiej, ale rozumiem, że w czasie robienia crossu po morzu, można się zgubić.
No i doświadczenie. Nie polecam nikomu zaczynać przygody z kajakiem na morzu bez opieki doświadczonego kajakarza morskiego. Każdą przygodę trzeba zacząć, ale chodzi też o to, by nie skończyć jej za szybko.
Niby niewiele. Kajak, wiosło, kamizelka, fartuch i Bałtyk. A ja już nie mogę się doczekać na koniec czerwca, by znowu poczuć to pieczenie w mięśniach, ból w nadgarstku i sól na ustach. By znów myśleć „co mnie znowu podkusiło”.
Rafał Klepacz - Szef Zespołu Kadry Kształcącej w Hufcu Radom Miasto. Instruktor żeglarstwa, sternik jachtowy, zapalony turysta rowerowy i górski. Założyciel i wieloletni szef HSR, były wiceprzewodniczący ZHP. Prywatnie socjolog i badacz, pracuje w międzynarodowym instytucie badawczym.