Sześć powodów, dla których to jest potrzebne

Archiwum / phm. Monika Marks / 23.08.2008

Gdzie Nowozelandczyk spotka Meksykanina? Gdzie można bezkarnie podpatrywać innych? Co zrobić, żeby podtrzymać stare znajomości? Kiedy możesz bez skrupułów zwymyślać redakcję Na Tropie?

Jakie jest najtańsze (bo zupełnie bezpłatne i w dodatku odnawialne) źródło energii na cały rok? I dlaczego według jednej z teorii Kuba Sienkiewicz śpiewa o harcerskich zlotach?

Wszyscy to wiedzą, ale każdy powie wiele razy.

Pierwszy powód niby błahy, pewnie trochę banalny, ale idę o zakład, że znakomita większość zloto-fanów wymieni go na pierwszym miejscu. – Poznać nowych ludzi, nawiązać nowe przyjaźnie, złapać kontakty –magiczny cel migocze gdzieś w oddali za każdym razem, kiedy wyjeżdżamy na imprezy ogólnopolskie czy międzynarodowe. No i gdzie jak nie na takim zlocie wędrownik z Podkarpacia może spotkać wędrowniczkę z Pomorza? Albo „rover” z Nowej Zelandii „rovera” z Meksyku? Chęć poznawania to nie jest przypadłość wyłącznie wędrowników. Wystarczy popatrzeć na odbywające się niemal co chwilę wymiany, spotkania, czy dni młodzieży, których uczestnicy, oprócz nauki języka, wspólnej modlitwy czy lekcji kulturoznawstwa szukają po prostu nowych kolegów. Te znajomości wcale nie muszą skończyć się na wymianie kilku pocztówek. Zawiązują się przyjaźnie, te osobiste, jak i te „drużynowe”. A co dalej? Możliwości mamy nieograniczone. Zresztą, podtrzymać je można łatwo dzięki…

Wszyscy to mieli, ale każdy chciałby wiele razy.

…zlotom. Powód drugi jest bowiem równie istotny, co poprzedni. Zlot to bardzo ważne narzędzie do podtrzymywania kontaktów z przyjaciółmi z daleka. W dodatku narzędzie niezwykle proste w obsłudze. Co tu ukrywać, trudno jest spotykać wszystkich znajomych z taką częstotliwością, z jaką by się chciało. „Musisz mnie koniecznie odwiedzić, przyjeżdżaj kiedy tylko chcesz” – łatwo powiedzieć, trudniej wykonać. Skoro nawet we własnym mieście miewamy z tym problemy. A tu proszę, zawsze można powiedzieć „do zobaczenia na Watrze”, „see ya on Roverway”. Pytanie tylko, czy wystarczy tych kilku dni, na nadrobienie zaległości z całego roku…

Wszyscy zaprzeczą, ale każdy czeka, że się zdarzy.

Jesteśmy ciekawi świata i ciekawi siebie nawzajem. Lubimy podpatrywać „jak to robią inni”. Porównywać, dzielić się, chwalić. Wymiana doświadczeń – hasło-wytrych wszystkich zbiorowych imprez. Ale przecież o to dokładnie chodzi. Chwalimy się tym, co umiemy, uczymy się nowych rzeczy, czerpiemy inspiracje. Ile drużyn poznamy, tyle nowych pomysłów do wprowadzenia u siebie przywieziemy do domu. Podpatrzymy jakie mają świetne koszulki, posłuchamy o wyprawie na Ural, czy chociażby usłyszymy nową piosenkę.
I jeszcze jeden pozytywny aspekt takiego porównywania. Nutka tzw. zdrowej rywalizacji. Niekoniecznie poprzez udział w zlotowym współzawodnictwie, ale zwyczajnie – chcemy najlepiej wypaść na ognisku, poprowadzić najlepsze zajęcia, które wszystkich powalą, chcemy najwytrwalej wędrować na wędrówkach – chcemy być (coraz) lepsi.

To jest potrzebne.

Kolejny powód być może prozaiczny, ale bardzo praktyczny. Nie każdą drużynę stać na zorganizowanie samodzielnego obozu. Bo nie mają instruktora, bo każdy rozjeżdża się na obozy z młodszymi drużynami, bo się zagapili i jest już za późno. Z dwojga złego, jeśli już mają nigdzie nie pojechać, lepiej, żeby przynajmniej Watra czy inne spotkanie było stałym punktem ich letniego programu. Żeby mieli chociaż te kilka dni na pobycie ze sobą, na wspólną wędrówkę. Zlot to często także dobra motywacja do wyjazdu w jakieś odległe miejsce, na który z różnych powodów nie zdobylibyśmy się na własną rękę. Wystarczy przykład przyszłorocznego Roverway’a – wyjazd na Islandię do najtańszych nie należy i przez to wielu odstrasza. A dzięki zaproszeniu Islandczyków – jest szansa, że przynajmniej zaczną kombinować, jak się tam dostać i wyjazd nabierze bardziej realnych kształtów.

Naprawdę potrzebne.

To nie dotyczy wszystkich, ale może dotyczyć każdego. Organizacja imprezy na kilkaset osób stanowić może duże wyzwanie dla wędrowników. Bezpłatna szkoła planowania, realizacji i ewaluacji, w dodatku na ogromną skalę. Z takim doświadczeniem w CV wprawimy przyszłych pracodawców w osłupienie.

Bo wszyscy zaprzeczą, ale każdy czeka, że się zdarzy.

Wreszcie na koniec najprostszy i najważniejszy powód. Jak się przyjedzie w miejsce, gdzie są setki ludzi, gdzie gra muzyka i wszyscy się śmieją; jak się spotyka starych znajomych przy porannym myciu zębów, przesiaduje do świtu przy ognisku, a rano zwleka resztką sił, żeby zdążyć na arcyciekawe zajęcia; jeśli można oko w oko stanąć z redakcją Na Tropie i wytknąć im wreszcie te wszystkie błędy, które przepuścili w artykułach – to choćby lał deszcz, wiał wicher i w prysznicach była tylko zimna woda, nie ma szans, żeby nie wrócić do domu z „bateriami” naładowanymi na cały kolejny rok. Takiej porcji energii, zapału i motywacji nie znajdziemy nigdzie indziej.

Czy ktoś jeszcze ma wątpliwości? Do zobaczenia!

phm. Monika Marks - zastępczyni redaktora naczelnego Na Tropie, namiestniczka  wędrownicza hufca Warszawa-Żoliborz, była drużynowa 127 Warszawskiej Drużyny Wędrowniczej "Plejady". Geograf, klimatolog. Pracuje w WWF Polska.