Watra 2008 – refleksja
Gdy zaczynam spisywać moje wrażenia z Watry biorę do ręki pierwszy zlotowy numer „Na Tropie” i spoglądam na wywiad z komendantem zlotu. Słowa uderzają mnie podobnie jak wówczas: dużo mówi się o luzie, pierwszorzędnej zabawie, o tym że „jesteśmy dorośli i nie musimy się liczyć stając do nudnego apelu”. Ostatni argument zupełnie nielogiczny, biorąc pod uwagę, że rejestracja patroli odbywa się w biurze zlotu. O innych celach apelu zapomniano, w końcu hasłem zlotu był luz.
Ludzie służbiści
Tymczasem na Watrze „Na Tropie” przeczytałem już po powitaniu, jakie zgotowała nam Druhna Recepcjonistka. Nieprzypadkowo piszę w ten sposób – w końcu, z miną służbistki, bez przerwy tytułowała mnie per „pan”. Pan! Nawet nie druh! A przecież prawdopodobnie byliśmy rówieśnikami (mam 22 lata). I mógłbym jej to jeszcze wybaczyć, gdyby poprawiła się chociaż za drugim razem, gdy przedstawiłem się jej z imienia. No i gdyby się uśmiechała. Zażartowała. Cokolwiek.
Komendant biwaku również okazał się człowiekiem wielce przejętym swoją rolą i zapomniał, że dobrze jest się uśmiechać. Potem tłumaczył, że nie traktuje nas jak żołnierzy i że na (uroczyste) otwarcie możemy iść jak chcemy (w sensie, że nie narzuca nam chodzenia w szyku). Nie omieszkał zaraz dodać, że mamy do rozpisania warty – dzienne i nocne, przez cały czas zlotu. Oprócz tego warty przy watrze. Powiało luzem.
Klimatu brak
Przy otwarciu z kolei powiało benzyną. Na oczach kilkuset zebranych wędrowników organizatorzy zalewali niezbyt imponujący stos ogniskowy wachą z kanistra. Zanim jednak mogliśmy w skupieniu obserwować ten oryginalny proceder, musieliśmy się jeszcze w jako taki krąg ustawić. Raz – ciężko się ustawić równomiernie dookoła ogniska, które nie znajduje się na środku polany. Dwa – jak pamiętamy, nie jesteśmy żołnierzami. Ustawianie się było więc barwną sceną. Ci, co (celowo lub nie) zapomnieli, że żołnierzami nie są, ustawiali się w szyku, posługiwali komendami, inni, szli kupą i w kupie stawali, co potem rodziło pewne problemy, gdy próbowali rozciągnąć się w linię (przecież nie szereg). Były też kombinacje – trochę szyku, trochę samowoli. A że wędrownicy to samorządny ludek, nie było też nikogo, kto by tym rozgardiaszem zarządzał.
Wracając zaś do benzyny – po hieratycznym tańcu ognia jeden z tańczących zionął jak smok – i watra zapłonęła. Pomysł świetny. Widowiskowy i oryginalny. Sądzę, że wszyscy w tym momencie zrozumieli, po co polewano ognisko benzyną. Czy jednak wszyscy zaakceptowali, że zrobione zostało to tak demonstracyjnie? Nie mówiąc już o kontrowersyjności samego pomysłu, choć może i o to właśnie chodziło. W końcu pisząc ten artykuł, we wrześniowej „Pobudce” (www.pobudka.org.pl; artykuł utrzymany w zdecydowanie innej poetyce) natrafiłem na relację z Watry, a w niej zdanie dotyczące ceremonii rozpoczęcia „Płonie Ognisko? To dobre dla harcerzy!”.
Hasło „Dziękuję, nie mówię gawęd” mogłoby promować zlot
Potem luz zaczął się na całego. Gdyby zostały wyprodukowane koszulki „Dziękuję, nie mówię gawęd”, komendant zlotu mógłby śmiało promować je inaugurującą zlot wypowiedzią. Zawsze lepsze to niż wielogodzinne elaboraty oficjeli, ludzie jednak gromadzą się by usłyszeć coś więcej niż „Witajcie i bawcie się dobrze!”. Wyznacznikiem luzu na Watrze była też redakcja „Na Tropie”. Gdy po zapłonięciu watry stanęliśmy bliżej ognia usłyszałem perfekcyjny komentarz wędrowniczki z patrolu: „Patrzcie! „Na Tropie” nie pokalało się nałożeniem mundurów”. Redakcja, z chustami na szyi, pewnie chciała zaprezentować się „nowocześnie i skautowo”. Skauci, przynajmniej ci, z którymi ja miałem do czynienia, w mundurach wykonywali w zasadzie wszystko. Tego się nie spotyka już nawet na naszych obozach.
Dorosłość a luz
Na Watrze zawsze były problemy z zajęciami, które zależą przecież od uczestników. Jak powiedziano nam na początku, „jesteśmy dorośli” (w ogóle odniosłem wrażenie, że to słówko stanowi konkurencję dla „luzu”) i dlatego nie będzie biletów. Koncepcja organizacyjna byłaby całkiem sensowna, gdyby nie jeden szkopuł: do jednego czterogodzinnego bloku zajęć wrzucono zajęcia trwające w przewadze dwie godziny, wszystkie zaś startowały zawsze o tej samej porze. Nie trudno przewidzieć, że po owych dwóch godzinach mamy do czynienia z dziesiątkami błąkających i nudzących się wędrowników, którym ciężko dołączyć do już toczących się zajęć. Ale w końcu był luz, więc każdy znalazł coś dla siebie – włóczył się, leżał w namiocie lub integrował w kawiarence.
O tym, jak wyglądał luz na tegorocznej Watrze przekonywałem się jeszcze wielokrotnie. Obserwując smętne, ledwo dymiące kłody, szumnie nazywane watrą. Strażników ognia półleżących obok, zaczytanych w komiksach. Odwołanie zajęć dla instruktorów, bo spadł deszcz. A zajęcia uczestników przecież się odbywały. Można wymieniać dalej. Nie będę jednak tym wyliczeniom poświęcał dalszych akapitów.
Celowo piszę tylko o sprawach, które postrzegam jako negatywne. Doceniam wysiłek organizatorów. Normalnie nie piszę w ten sposób – jednak hasło „luz” sprawia, że włosy stają mi dęba.
O micie „wędrownika”
Wydaje mi się, że na przestrzeni kilku lat od wprowadzenia metodyki wędrowniczej wytworzył się pewien mit wędrownika i wędrownictwa. Metodyka wędrownicza, sprzedana w bardzo atrakcyjnej oprawie, szybko zebrała grupę wiernych, a pośród nich zrekrutowała apostołów, tak że bardzo głośno zrobiło się o wędrownictwie. Nic dziwnego – przynajmniej w obecnej oprawie to twór nowy i można o nim wiele napisać i powiedzieć. Z drugiej strony – chyba żadna inna grupa wiekowa w ZHP nie robi takiej kariery. Ma własne pismo, zlot, Szarą Drużynę, bardzo wielu znanych i cenionych w organizacji instruktorów płodzi na jej potrzeby nowe eseje i artykuły, toczy bitwy na forach, kształci, działa w ten czy inny sposób.
Do kogo jest skierowany ten wysiłek? Do najmniejszej ilościowo grupy w ZHP. Grupy, której część stanowią młodzi instruktorzy (czy słusznie, to zupełnie inna kwestia). Grupy, której znaczną część stanowi kadra drużyn i gromad. Nie wiem jak znaczną. Jakoś jednak nie widzę dookoła siebie tej masy wędrowników, którą trzeba przyciągać takim hasełkami jak „luz”. W moim hufcu działało w ubiegłym roku 9 drużyn wędrowniczych. W ośmiu przewagę, jeśli nie całość, stanowiła kadra. Ostatnia jest bardzo silnie specjalnościowa. Gdzie tu ten „wędrownik”, o którym tyle się pisze i mówi?
Zlot, taki jak Wędrownicza Watra, to nie tylko forum wymiany doświadczeń między drużynami, to również kuźnia postaw, jakie inicjuje komenda zlotu
oraz inni współpracujący z nią instruktorzy. Postaw widzianych nie tylko przez tych, których chcemy przywabić na dłużej do organizacji „luzem”, lecz również tych, którzy na co dzień pracują w sposób potępiony jako „sztywny” (mam na myśli wędrowników, którzy działają jako kadra). A oni na zlocie stanowili grupę znaczną. Może nawet większość.
Dokąd idziemy?
Pamiętam, jak jakiś czas temu na kurs przewodnikowski, który miałem przyjemność współprowadzić przyjechał znany i ceniony druh. Poprowadził zajęcia o nazwie „nowoczesny program”. Było dużo o tym, co jest nienowoczesne, oraz mnóstwo anglojęzycznych zapożyczeń z końcówką „–ing” (np. „orientering”, czyli terenoznawstwo). Żaden z kursantów nie wiedział po tych zajęciach, jak zrobić nowoczesny program. Większość natomiast miała niezrozumiałe poczucie wstydu, mimo że program ich drużyn nie należał do najgorszych. Wstydu, bo ktoś ważny skrytykował to, co znali i czego ich, w dobrej wierze, nauczono. Nie zaproponował nic poza dostępnymi w zachodnich ośrodkach skautowych atrakcjami. I podobnie było na Watrze, gdzie kwestie, których nie należy się wstydzić, które pociągają za sobą m.in. sprawność organizacyjną i jedność wizerunku (apel, musztra, mundury) zostały skompromitowane. I nie tylko one.
Zdaję sobie sprawę, że instruktorzy przygotowujący zlot, bez wątpienia wspierani lub inspirowani przez instruktorów Wydziału Wędrowniczego dążą do pewnych zmian i na pewno nie można im zarzucić złej woli. Tylko czy tędy droga? Źle rozumiany luz to obniżanie standardów. Nie tylko wśród wędrowników, lecz prędzej czy później w całej organizacji. A zaprezentowany na Watrze luz, był właśnie luzem źle rozumianym.
Źle rozumiany luz to brak punktualności i porządku organizacyjnego. To uczestnicy pozostawieni sami sobie, kiedy nikt nie zadbał, by realizowany był program. To chaos przy wspólnych spotkaniach. To lekceważenie ogólnie przyjętych zwyczajów (nie piszę tu o jakichś dyrdymałkach tylko o kpinie z watry – po co ją w ogóle rozpalono? Bo tak kazał zwyczaj?). To pominięcie w koncepcji Watry idei służby – jednej z trzech podstaw wędrownictwa (mam na myśli służbę prawdziwą, skierowaną na zewnątrz, a nie wzajemne prowadzenie sobie przez patrole zajęć; zresztą tego chyba brakuje co roku).
Dobra organizacja i dyscyplina nie jest brakiem luzu. Luz zaś nie jest pobłażaniem, ignorancją i samowolą.
phm. Paweł Błasiak - były drużynowy 330 WDW „Ostatnia Baszta Caballari”, komendant szczepu 126i330 WGZDHiW „Rzeka”, członek komendy, wice namiestnik wędrowniczy oraz przewodniczący kapituły stopni wędrowniczych w hufcu Warszawa-Żoliborz