Na początku był sceptycyzm
W lutym odebrałem na gadu gadu wiadomość od kumpla (i drużynowego jednocześnie): „Adaśko jest obóz harcerski w Alpach z możliwością wejścia na Mont Blanc. Całkiem niedrogi!” Fajna sprawa pomyślałem. I tak to właśnie się zaczęło.
Pojawił się sceptycyzm. Ale kolega nie odpuszczał.
W Polsce wszystkie góry schodzone, każdy szlak w ukochanych Tatrach przebyty, myśli o wyższych celach było wiele, ale w bliżej nie określonej przyszłości. A tu nagle taki pomysł. No fajnie pomyślałem, koszt obozu do przełknięcia, ale trzeba jeszcze się przecież wyposażyć. Buty po czterech sezonach już nieco zużyte, plecak też wymienić by się przydało. Nie mówiąc już o sprzęcie wysokogórskim w postaci raków, czekana, liny. I tu pojawił się sceptycyzm. Ale kolega nie odpuszczał. Skontaktował się z organizatorami, przybliżył szczegóły. Kilka wizyt w internetowych sklepach ze sprzętem turystycznym i powstał pierwszy plan zakupów. Po podliczeniu wszystkich potrzeb i dostępnych środków udało się go zamknąć w realnej kwocie. I tu pojawił się zapał…
Przygotowania
Zaczęły się przygotowania do wyprawy. Pierwszy zakup – buty. I wyjazd na kilka dni w Sudety Środkowe w marcu jeszcze dość mocno ośnieżone. Następnie praca nad zaniedbaną od wakacji kondycją. Na zajęcia rower zamiast komunikacji miejskiej, gimnastyka w domu, rozsądniejsza dieta. Wszystko to zaowocowało tym, że spodnie w których teraz piszę bez paska mi spadają. Kolejne zakupy i wyjazd tym razem w Sudety Zachodnie – cztery ostatnie niespenetrowane pasma górskie w Polsce. Potem sesja na uczelni i na obóz.
Wyprawa
Obóz był w Międzynarodowej Bazie Skautowej w szwajcarskiej miejscowości Kandersteg. Kilka dni spędziliśmy chodząc po okolicznych górach, wspinając się na lokalnej via ferracie (ubezpieczonej drodze wspinaczkowej) i nawiązując znajomości ze skautami z całego świata. Piątego dnia komendant obozu i zarazem kierownik wyprawy na Białą Górę zarządził odprawę zdobywających. Omówił drogę wejścia na szczyt i wszystkie zasady jakie miały nas obowiązywać, a także podzielił nas na zespoły. Następnego dnia pojechaliśmy do Francji do Les Houches. Po nocy spędzonej na kempingu poranny wjazd kolejką linową, a następnie kolejką zębatą na wysokość ok. 2300m. Rozpoczął się trekking do schroniska Goűter położonego na wysokości 3800m. Po drodze mijaliśmy kozice, a także nieuważnego wspinacza któremu śpiwór spadł w przepaść. Przy schronisku Tete Rousse na 3100m dowiedzieliśmy się, że nocleg w planowanym miejscu tzn. przy Goűter jest zabroniony, co jak czas pokazał okazało się albo nieprawdą, albo przepisem, który wszyscy Polacy obchodzą. Ale jako przykładni harcerze rozbiliśmy namioty tam gdzie wolno. Następnie szybka lodowcowa pionierka – czyli budowa wiatrochronu z firnu, posiłek i spać. O 21.00 pobudka na kolację i znów sen. Części ludzi zaczęło doskwierać niskie ciśnienie i wówczas jeden kolega wycofał się. W nocy rozpoczynało się wejście na szczyt.
Atak szczytowy
Pobudka o 0.45. Część naszych zespołów już wyszła. My zaplanowaliśmy wymarsz o 2.00. Do rana czekała nas żmudna wspinaczka żlebem Rolling Stones. Około 700m w pionie po skałach i kamieniach przemieszanych z lodem i firnem. A nad nami cudownie rozgwieżdżone niebo. Niedługo po świcie stanęliśmy przy schronisku Goűter. Odpoczynek i dalej na szlak. Teraz już bez przerwy po lodowcu. Oddech zrobił się dużo krótszy. Co kilkadziesiąt kroków robiliśmy postój na „parę głębszych”… wdechów, oczywiście. Powoli, acz systematycznie, posuwaliśmy się do przodu i tak dotarliśmy do schronu Vallot. Tam znów nastąpiło przetasowanie składu. Na tej wysokości ciśnienie jest prawie o połowę niższe niż na poziomie morza. We czwórkę powiązani liną ruszyliśmy na ostatnie podejście i o 14.50 stanęliśmy na szczycie. Więc teraz już tylko z górki. Po drodze spotkaliśmy dwóch naszych druhów, którzy po odpoczynku podjęli, jak się potem okazało udaną, próbę zdobycia szczytu. Wówczas też najmłodszy z naszej czwórki złożył przyrzeczenie i otrzymał krzyż harcerski. W Vallocie nasza czwórka znów się podzieliła. Chłopaki postanowili czekać na pozostałą dwójkę. Ja zaś z moim drużynowym, któremu bardzo mocno dolegała wysokość i brak picia postanowiliśmy zejść do obozu. Wróciliśmy już po zmroku około 23. Zmęczeni, ale jakże szczęśliwi. Kolega, jak się dorwał do napoju, to duszkiem wypił litr lodowatego płynu. Chwila radości, a potem sen.
Powrót
Następnego dnia rano nazbierałem nieco śniegu na zupę. I przygotowałem pierwszy od 36 godzin posiłek, jeśli nie liczyć rodzynek i czekolady. Potem zwijanie namiotów, pakowanie i wymarsz w dół. Około 16 byliśmy w Les Houches. Ci którzy się doposażyli w wypożyczalniach, zwracali sprzęt. Część ludzi poszła na zakupy, wysłać kartki. Wieczorem wróciliśmy do Kanderstegu. Była to bez wątpienia nasza największa przygoda. Teraz może być już tylko wyżej…
HR Adam Dobrzyński i ćwik Marcin Ząbkiewicz zdobyli Mont Blanc o 14.50 09 lipca 2008.
Adam Dobrzyński - student 4 roku stomatologii na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym. Turysta pieszy i górski, żeglarz.