Kostki Rubika

Archiwum / Monika Marks / 06.11.2008

Chłopiec wsiadający do autobusu nie różnił się od innych chłopców z autobusów na odcinku Stare Miasto – Chomiczówka. Starsze panie na ich widok przyciskają do siebie torebki, bo przecież nigdy nie wiadomo. Przyglądają się złowrogo, bo chłopcy żują gumy i głośno się śmieją, a tego ludzie nie lubią.

Tym razem też był tłok i korek, i mnóstwo ludzi, z których żaden się nie śmiał. Chłopiec też się nie śmiał, bo nie miał do kogo. Jechał sam. Był mały, więc wykorzystał okazję i stanął pod oknem, tak że po dwóch stronach miał zwróconych w swoim kierunku siedzących pasażerów, a po trzeciej cały stojący tłum, który zawisł nad nim, bo ktoś mądry tak wymyślił poręcze w autobusach, że inaczej stanąć nie było można.

Pasażerowie siedzący patrzyli w okna. Siedzący przeważnie patrzą w okna albo w gazety, żeby nie widzieć tłumu, który stoi nad nimi z żądzą mordu w oczach. Tłum z żądzą mordu w oczach patrzył na siedzących. Ja patrzyłam na chłopca.

Wyciągnął z kieszeni kostkę Rubika. Nie taką zwykłą kostkę-sześcian (choć dla mnie akurat nie miało to większego znaczenia, nie potrafię ułożyć nawet jednej ściany zwykłej kostki). Jego kostka była dwunastościenna, co oznacza, że każda z pięciobocznych ścian składała się z jedenastu różnokształtnych części. Kostka była „pomieszana”. Chłopiec zaczął ją rozpracowywać dokładnie wtedy, kiedy autobus ruszył z przystanku „Plac Zamkowy”. Właściwie trudno to było nazwać rozpracowywaniem. Obracał ją w palcach z prędkością światła, kręcąc równocześnie kilka ścian w różne strony. Od czasu do czasu tylko zerkał na nią, głównie jednak rozglądał się wokół, znudzonym wzrokiem patrzył za okno, przed siebie, na ludzi… Na Placu Krasińskich schował ułożoną kostkę do kieszeni i wysiadł.

Myślę o kilku chłopcach, którzy dawno przestali być chłopcami, a których nikt nigdy nie zauważył, kiedy w tłumie układali swoje kostki Rubika.

To były dwa krótkie przystanki. Nie wiem, czy podróż między nimi trwała dłużej niż trzy minuty. Kiedy wysiadał, zdążyłam jeszcze zauważyć chłopaka stojącego obok, który przyglądał się chłopcu szeroko otwartymi oczami. Przed chwilą musiałam wyglądać podobnie. Starsze panie, nie odrywając wzroku od okna, z ulgą uwolniły torebki z uścisku.

Myślę o kilku chłopcach, którzy dawno przestali być chłopcami, a których nikt nigdy nie zauważył, kiedy w tłumie układali swoje kostki Rubika. Myślę o tych, których nie zauważyłam ja sama, a którzy przewinęli się przez drużynę, kiedy mieniłam się dumnie wychowawcą.

„Modną” cechą metody harcerskiej jest ostatnio pozytywność. Często się o niej mówi, często mądrze (tak jak robi to w swoich tekstach mój redakcyjny kolega Kuba Sieczko), czasem bezsensownie zasłania się nią w celu odparcia krytyki – faktem jest, że pozytywność jest obecnie „na topie”. Tymczasem o innej cesze – równie przecież ważnej – zdarza nam się zapominać.

Kiedy próba wędrownicza jest jednolita dla całej drużyny.

Kiedy drużynowy nie potrafi wymienić nazwy ani jednej sprawności, bo z nimi nie pracuje.

Kiedy pisząc charakterystykę drużyny zliczamy zdobyte stopnie i ukończone kursy, a nie zastanawiamy się nad tym, jakie są zainteresowania czy zdolności harcerzy.

Kiedy kurs drużynowych zalicza się na podstawie końcowego testu.

Kiedy tworzymy opis funkcji dla stanowiska, a nie dla konkretnej osoby.

Kiedy tworzymy opis funkcji dla stanowiska, a nie dla konkretnej osoby.

Kiedy bagatelizujemy rolę opiekuna próby, który przecież wystarczy, żeby był na papierze i miał odpowiedni stopień…

I tak dalej.

Są różne kostki Rubika. Mniejsze i większe, mniej lub bardziej kolorowe. Trudne i bardzo trudne. Tylko trzeba się trochę wysilić, żeby je u małych i dużych chłopców zauważyć.

Monika Marks - zastępczyni redaktora naczelnego Na Tropie, namiestniczka wędrownicza hufca Warszawa Żoliborz, była drużynowa 127 Warszawskiej Drużyny Wędrowniczej "Plejady". Geograf, klimatolog. Pracuje w międzynarodowej organizacji ekologicznej WWF.