Ostatni Skaut i jego listopadowy brak
W listopadzie nie brakowało nam tylko liści – nie rozwiązywały one niestety problemu burczenia w brzuchu.
Nadszedł listopad, wraz ze swoim charakterystycznym początkiem. Cmentarze znów – bardzo to dziwne zjawisko – tętniły życiem. Tu i ówdzie przechadzały się całe rodziny, bądź samotni myśliciele maszerujący z rękami założonymi z tyłu, starający się na swej twarzy ukazać głębię swego metafizycznego przeżycia. Maszerowały wspaniale wymalowane dziewczęta, pierwszorzędnie wyżelowani chłopcy, co prawda na ich twarzy doszukiwać się żadnej głębi raczej nie było można, ale sam fakt przebywania na cmentarzu zmuszał ich do tego żeby coś tam sobie pomyśleli – w to nie wolno nam wątpić. Chociażby to, że jest słońce i temperatura wysoka jak na listopad i nie można się pochwalić nowym futerkiem, bo by się człowiek upocił – to już jest jakaś refleksja.
Zostawmy ich w spokoju – nie o nich będzie ta historia.
Robercik pojechał do rodziny, a reszta lokatorów została sama w domu. Po chwilowej radości, że wreszcie spokój i można pożyć normalnie, zaczęła im doskwierać pewna trudna do określenia pustka. I tak bardzo chcieli ją wypełnić, że nim się zorientowali, co robią, siedzieli już wokół stołu, czekając na jakąś opowieść. W końcu zaczął Krzysio:
– Może pamiętacie naszą sąsiadkę? Była taka jedna pani, dość specyficzna. Mówi się o nich „emo” i już wiadomo, kto to taki. Postawiła ona u siebie w pokoju sporo malutkich świeczek – pewnie ładnie wyglądało, nastrajało troszkę melancholijnie. Miała też w mieszkaniu kota, całkiem białego. Potem strażacy mieli powód do śmiechu, jak się o tym dowiedzieli – kot, co prawda, przeżył, ale był taki osmalony, że nikt go o biel nie podejrzewał. Taka to historia…
Nikt nie odpowiadał, a nawet można było wyczuć w powietrzu pewną niezręczność. To nie był chyba ciekawy temat, bo znajdą się i tacy, co powiedzą, że przyjemnie czasem popłakać nad sobą, mieć mnóstwo problemów z osobowością, a w zasadzie to mogą zostać „emo” chociażby i jutro. Każdy niech będzie, kim tylko zechce, nie będziemy tego tematu więcej tu poruszać… W końcu kłopotliwe milczenie przerwał Mareczek:
– Pamiętacie jak Robercik postanowił upiec racuchy? Zacząłby natychmiast, ale nie wiedział zupełnie jak się za to zabrać. Do domu wrócił wtedy Krzysio:
– Racuchy… Coś mi się po głowie tłucze, że potrzebne jest mleko!
I Robercik poszedł do sklepu zakupić litr mleka krowiego, potem jeszcze wrócił i dokupił jeszcze jeden – tak na wszelki wypadek. Wracając, spotkał jeszcze jednego kolegę, który od razu go zawrócił, bo potrzebna była mąka. Tak wyposażony wrócił Robercik do domu, gdzie jego koledzy studenci już zajmowali się swoimi studenckimi sprawami – czytali zadane teksty, robili zadania i ani w głowie im było jedzenie, tak pochłonięci byli nauką. Z trudem przecisnął się między książkami (gdyż od podłogi do sufitu mieszkanie zastawione było samymi mądrymi wydawnictwami).
– Co robisz? – Zainteresowałem się wchodząc.
– Racuszki! – Oświadczył zadowolony Robercik – tylko jak to ciasto rozrobić?
– Ciasto? A masz jabłka?
– Jabłka! – Zakrzyknęło towarzystwo znad książek.
Fakt, bez jabłek nie pójdzie. I Robercik skoczył szybko (bo robiło się już ciemno) do najbliższego warzywniaka, zieleniaka, czy jak to w różnych częściach Polski się nazywa. Kupił odpowiednią, zdaje się, ilość, a gdy wrócił, zastał całe towarzystwo debatujące w kuchni. I rozpoczęła się rozmowa, o tym, jakie by tu przyjąć proporcje, jak długo mieszać ciasto, a jak długo piec, no i czy starczy. Gdy po godzinie już prawie było wiadomo, co będzie z ciastem, zupełnie skończyły się nam pomysły jak zorganizować sam wypiek. I wtedy powstał chytry plan.
– Zaprosimy Gosię!
„Aaaaach, Gosia!” – Wyrwało się z piersi prawie wszystkim, bo Gosia przychodziła czasem do nas w odwiedziny. Z perspektywy czasu wygląda na to, że po prostu nie musiała się najadać w domu, bo tutaj Robercik miał sprawność kuchcika i przygotowywał całkiem smaczne rzeczy. Gosia pałaszowała, chłopcy myśleli, że cały spryt pozostaje po ich stronie i odprowadzali ją potem aż po same drzwi, a ona uśmiechała się tylko i czekała na następne zaproszenie. Chłopaki zaś z minami zdobywców i burczeniem w brzuchu wracali do domu by umyć puste talerze.
Tym razem plan był przebieglejszy – Gosia na pewno umie racuchy smażyć, więc przyjdzie, usmaży, dla nas zostanie nieco i wszystko skończy się dobrze.
Gosia była dla nas zawsze kimś ważnym – jest w życiu osoba, dla której pisze się pierwszy wiersz. Czytanie tego rodzaju prac zawsze prowokuje pytania: o to, czym jest grafomania i czy można ustalić jakąś jej granicę? Pierwszy wiersz napisał skrycie Krzysio, brzmiał on tak:
Nie wiesz dziewczyno, co to jest celofan
Świat dzielisz na czworo
– włos między wierszami,
Spokojnie usnął przedwczorajszy anioł
By morzom spokojnym z nagła błogosławić!
Potem tłumaczył się, że to nie chodzi o sens, lecz o rytm i brzmienie. Nikt mu nie chciał uwierzyć, obraz anioła był zbyt wyrazisty! W innym kierunku poszedł Mareczek, bo wiersz jego był nie dość, że całkiem składny, to i sensowny, a nawet wzruszający:
Niechaj mię Gosia o wiersze nie prosi,
Bo kiedy Gosia do ojczyzny wróci,
To każdy kwiatek powie wiersze Gosi,
Każda jej gwiazdka piosenkę zanuci.
Brzmiało to dziwnie znajomo, mieliśmy wrażenie, że ktoś napisał coś podobnego… Całe szczęście Robercik napisał wiersz, który nie kojarzył się nawet z samą Gosią:
Kto przeczy uczuciu, nie będzie miał racji
I serce harcerskie zadrży mi z radością,
I na całe życie będziesz mi sprawnością…
Przystąp razem ze mną do organizacji!
Lecz wróćmy do tego, co działo się u nas w mieszkanku… Wylosowaliśmy szybko, który z nas ma dzwonić. Padło na Krzysia, który odchrząknął i nienaturalnie naturalnym tonem zaprosił koleżankę. Mieszkała niedaleko, zapowiedziała, że będzie za piętnaście minut. Rzuciliśmy się do łazienki, by umyć chociaż zęby.
Na stole czekało ciasto, owoc naszych sporów i z trudem wypracowanego stanowiska. I tu miało się okazać, czy nasza dyskusja była owocna. Zadzwonił dzwonek. Odliczyliśmy spokojnie do siedmiu i otworzyliśmy drzwi. Wkroczyła Gosia. Rozejrzała się dookoła i spytała: – To pieczemy te racuchy?
– Jasne! – Odpowiedzieliśmy zgodnie – tu masz nawet ciasto!
– Dobra, dajcie patelnię.
– …
Towarzystwo przy stole śmiało się długo na wspomnienie tej przygody… Tak, tak, Robercik jednak przydawał się, przynajmniej było o czym opowiadać. Nikt by tego głośno nie powiedział, ale troszkę czekali aż wróci i znów zacznie po swojemu mieszać w ich rzeczywistości.
Wojciech Pietrzczyk - pilot Chorągwi Kieleckiej, działa w 33 Kieleckiej Harcerskiej Drużynie Żeglarskiej "Pasat". Student etnologii na Uniwersytecie Jagiellońskim, członek Ochotniczej Straży Pożarnej w Bilczy, skąd pochodzi.