Serbia – tu, gdzie ich miejsce
To taki kraj, gdzie możesz człowieka na ulicy zaczepić i powiedzieć: „człowieku, daj mi obiad”. I on ci ten obiad da, a jeszcze do tego odstąpi ci własne łóżko.
Goran
Do granic parku narodowego Fruska Gora dojeżdża miejski autobus komunikacji nowosadzkiej. I niby nic w tym dziwnego – z Warszawy też można autobusem dojechać pod Kampinos. Ale wysiadając w Granicy czy w Truskawiu, nie ma się tego wrażenia, że oto znalazło się w zupełnie innym świecie. A dziś wysiadamy z autobusu u podnóży wzgórz porośniętych lasami, zasypanych po brzegi śniegiem. Gdzieś między tymi wzgórzami chowa się siedemnaście monastyrów, które w zaciszu lipowych lasów przetrwały turecką okupację. Pod jednym z nich czeka na nas Goran.
Drogi są tak zasypane śniegiem, że nie ma znaczenia, czy idzie się drogą, czy na przełaj. Nic tamtędy nie jeździ i nikt nie chodzi.
Zrezygnował z treningu koszykówki, kiedy dowiedział się, że i dziemy na Fruską Gorę. Jutro wybiera się sam, nie odpuści żadnej okazji. Całe szczęście, że z nami idzie, bo Alek chyba nie do końca wie, którędy prowadzić. Drogi są tak zasypane śniegiem, że nie ma znaczenia, czy idzie się drogą, czy na przełaj. Nic tamtędy nie jeździ i nikt nie chodzi. Może poza dzikiem, na którego ślady natrafiamy, i tym biegaczem, którego spotykamy, gdy ze słuchawkami na uszach wbiega pod górę tak, jakby wcale nie przykrywała jej warstwa śniegu do kolan.
Nic dziwnego, że Goran tak dobrze wie, dokąd doprowadzi nas każda ścieżka.
– Do you like my triangles? – pyta, gdy mijamy kolejne drzewa oznaczone biało-czerwonymi trójkątami. Sam je malował. Z koleżanką szli przez całe pasmo i znaczyli ten trójkątowy szlak. On z wiadrem czerwonej farby, ona białej. – Dziennie dawaliśmy radę zrobić jakieś siedem kilometrów – mówi. Pasmo ciągnie się na długości około siedemdziesięciu, więc odwalili kawał roboty.
– Do Fruskiej Gory prawie nie przyjeżdżają turyści, bo nie ma wyznaczonych szlaków, a te, które były, dawno się zatarły – tłumaczy Goran. Jednym z jego marzeń i postanowień (takich jak to, żeby pojechać kiedyś w polskie Tatry), jest przywrócenie tych szlaków i oddanie Fruskiej Gory turystom. Tylko czy wtedy nadal pozostanie ona tą małą wyspą spokoju w kraju nieustających zawirowań?
Adrjanna
Trudno znaleźć określenie, które pozwoliłoby jednym słowem opisać cały Belgrad. Jest w tym mieście coś takiego, co czyni je odpychającym i intrygującym jednocześnie. Rozpadające się domy, resztkami sił zawieszone na zboczu kruchej skały. „Balkan art centres” do bólu offowe, wciśnięte w najgłębiej schowane podwórka. Szeroki deptak z migoczącymi witrynami ekskluzywnych sklepów. I te szkielety zbombardowanych budynków, które wciąż sterczą z ziemi nieruszone, jako martwe pomniki wydarzeń sprzed 10 lat. Jedni tłumaczą to brakiem pieniędzy na postawienie w tym miejscu czegoś nowego, inni otwarcie przyznają, że chodzi przecież o to, by ludzie nie zapomnieli.
Natasa i Mira mają dwa zajęcia – przesiadują na facebooku albo wróżą z fusów. Tworzą zadziwiające połączenie generacji Internetu z resztkami jakiejś przetrwałej chyba od zarania dziejów ludowej magii.
Na kartce mamy numer telefonu dziewczyny, u której możemy przenocować i umówione miejsce spotkania – Plac Wolności, pod pomnikiem człowieka na koniu. Adrjanna i jej dwie współlokatorki już na nas czekają. Zabierają nas do mieszkania, karmią ciepłą kolacją i oddają jeden z dwóch pokoi, same gnieżdżąc się na jednym łóżku. Adrjanna jako jedyna z całej trójki nie wstydzi się mówić po angielsku, więc przez cały wieczór wypytuje o Polskę, polskie słowa i polską muzykę. Interesuje się wszystkim, chce wiedzieć jak najwięcej. Natasa i Mira mają dwa zajęcia – przesiadują na facebooku albo wróżą z fusów. Tworzą zadziwiające połączenie generacji Internetu z resztkami jakiejś przetrwałej chyba od zarania dziejów ludowej magii.
Autobusy wjeżdżające do Belgradu mijają osiedle Cyganów. Domy-pudełka posklejane ze wszystkich rodzajów śmieci zajmują tak niewiarygodnie olbrzymi teren, że przypominają południowoamerykańskie slumsy. Kiedy zagaduję o nie Adrjannę, otwiera szeroko oczy.
Tu jest moje miejsce na ziemi. Chcę tu mieszkać, mimo tych wszystkich dziwactw.
– Niezachęcające? Oprócz samych Cyganów nikt, absolutnie nikt tam nie zagląda. Niedawno jako pierwszy zdecydował się na to jeden reporter National Geographic. Zanim powstał reportaż z Karton Sity, mieszkańcy Belgradu właśnie tak nazywali tę niechlubną „dzielnicę”; w stronę dziennikarza poleciały nie tylko wyzwiska, ale też różnej wagi przedmioty.
– Chciałabym wyjechać z Serbii, zobaczyć jak najwięcej świata – mówi Adrjanna, kiedy ze wzgórza oglądamy nocną panoramę miasta. Trudno stać w miejscu, bo Koszawa, silny wiatr, który zimą i jesienią dociera do Belgradu z południowego wschodu, wzbija tumany śniegu i siecze nas po twarzach. – Ale na stałe to nie. Tu jest moje miejsce na ziemi. Chcę tu mieszkać, mimo tych wszystkich dziwactw.
Boris
Kawiarnia to zbyt wyszukane słowo na określenie lokalu, nad którym mieszkamy. Budynek, w którym teraz mężczyźni palą papierosy i sączą słodką turecką kawę, to XVIII-wieczny han osmański. Nad „kafaną” są pomieszczenia, w których kiedyś sypiali kupcy i podróżnicy, a teraz my. Łóżko, trzy koce na osobę i zimny kaloryfer – to wszystko, czym dysponujemy tej nocy.
Witryny wypełnione są szczelnie trzema rodzajami lokali: piekarniami, kawiarniami i męskimi salonami fryzjerskimi.
Jest 5:55, kiedy za oknem rozbrzmiewa pierwszy śpiew muezina. Nie, nie jesteśmy w Turcji, chociaż do Stambułu można stąd pojechać kilka razy dziennie (tak przynajmniej twierdzi dworcowa tablica odjazdów, pamiętająca chyba więcej niż najstarsi mieszkańcy). Nowy Pazar to już zupełnie inna, lecz wciąż Serbia. Większość mieszkańców stanowią tu muzułmanie. Serbowie, którzy kilka wieków temu przeszli na islam. Dlatego teraz czujemy się jak w jednym z arabskich miasteczek, z ciasno poupychanymi domami i sterczącymi co i rusz wieżyczkami minaretów. Witryny wypełnione są szczelnie trzema rodzajami lokali: piekarniami, kawiarniami i męskimi salonami fryzjerskimi. Czym w ciągu dnia zajmują się mężczyźni, widać gołym okiem – przesiadują w kawiarniach albo rozmawiają na ulicy. Stojąc w centrum miasta, jesteśmy gotowe uwierzyć, że jest jakieś święto – na ulicy kłębi się tłum ludzi, którzy nie sprawiają wrażenia spieszących się do pracy. Wkrótce okaże się, że to tutaj normalny widok. Jedyny moment, kiedy ulica się wyludni (czyli pozostanie na niej mniej więcej połowa mężczyzn), to ten, kiedy muezin zacznie znów nawoływać do modlitwy.
Na pytanie, po co jedziemy do Kosowskiej Mitrowicy, chyba nie umiemy odpowiedzieć inaczej, jak tylko to, że chcemy tam trochę pobyć. Wsiadamy do autobusu bez mapy, bez przewodnika i bez pewności co do powrotnych kursów. Kobieta w autobusie bierze nas za Albanki i zaczyna w tym jeszcze dziwniejszym niż serbski języku tłumaczyć nam, że musimy zdecydować, po której stronie miasta wysiadamy. Tylko jak zdecydować, skoro nawet nie wiemy, czego tam szukamy?
Spotykamy Albańczyka o niewymawialnym imieniu, który – mimo że po angielsku umie powiedzieć jedynie „no English” i „shit” – zaoferuje nam swoje towarzystwo w drodze do Kosowa, telefon, gdybyśmy chciały zadzwonić do domu, i pomoc w uzgodnieniu z kobietą w okienku godzin powrotnych autobusów.
Wkrótce okaże się, że do Mitrowicy jedziemy po to, żeby poznać Borisa. Zanim to jednak nastąpi, spotykamy Albańczyka o niewymawialnym imieniu, który – mimo że po angielsku umie powiedzieć jedynie „no English” i „shit” – zaoferuje nam swoje towarzystwo w drodze do Kosowa, telefon, gdybyśmy chciały zadzwonić do domu, i pomoc w uzgodnieniu z kobietą w okienku godzin powrotnych autobusów. Z tych deklaracji pozostają jedynie dobre chęci, bo efektów owych uzgodnień chłopak nijak nie jest w stanie nam wytłumaczyć, wkrótce też chyba orientuje się, że towarzyszenie nam będzie dla niego bardziej uciążliwością niż przygodą. Rezygnuje więc z roli przewodnika i siada z tyłu. Na szczęście siada obok Borisa.
Boris ma dwadzieścia kilka lat i jest Serbem. Pochodzi z Nowego Pazaru, ale w Kosowskiej Mitrowicy studiuje stomatologię. Obecność 10 tysięcy serbskich studentów w mieście trochę dziwi, kiedy ma się w pamięci tych, którzy z głęboką traumą wynosili się na uczelnie w Belgradzie czy Nowym Sadzie.
– Ale tu gdzie masz przyjaciół, masz wszystko – tłumaczy Boris. Przez kilka lat uczył się w anglojęzycznej szkole, dlatego teraz tak swobodnie rozmawia po angielsku. Nasz niedoszły przewodnik chyba wspomniał mu o nas, bo jeszcze w autobusie zagaduje i proponuje, że pokaże nam miasto.
– Mitrowica to wielkie nic – mówi. – Wszystko, co warte zobaczenia, daje się obejść w ciągu godzinnego spaceru – dla nas to wyjątkowo dobra wiadomość. Kiedy wdrapujemy się na wzgórze, z którego roztacza się widok na całe miasto, rozmawiamy o „zwykłych” sprawach. O znajomych, muzyce, studiach, pracy, wakacjach. Ze wzgórza Boris zakreśla ręką łuk.
– Do tych budynków rozciąga się serbska część miasta. Pozostałe 5/6 zamieszkują Albańczycy – zaczyna się przykra część spaceru. – Możecie iść dalej – mówi, gdy stajemy przed mostem łączącym (a raczej dzielącym) północną i południową Mitrowicę. Sam nie pójdzie. Gdyby poszedł, miałby poważne kłopoty. Nie musi przechodzić, żeby tego doświadczyć. – Wzdłuż tej ulicy – wskazuje rząd niewielkich domów na granicy serbskiej strony – mieszka trochę Albańczyków. W zasadzie nie ma tu nocy, żeby nie było słychać strzałów. Mogę oberwać za nic: za to, że zamachnąłem się, by odpędzić albańskie dziecko, które wysłali specjalnie, żeby mnie zaczepiło.
Ludzi tutaj od dziecka uczy się nienawiści, zazdrości i złości na wszystko i wszystkich. Tylko czy to takie dziwne, skoro nasz naród nie pamięta pokolenia, które nie przeżyłoby wojny?
– Ja nie czuję do nikogo nienawiści, szanuję każdego, kto jest dobrym człowiekiem – Boris sprawia wrażenie, jakby był z innej bajki. – Z tym Albańczykiem, którego poznałem w autobusie, odbyłem jedną z najmilszych rozmów w życiu. Jest piekarzem czy kimś takim. Rozmawialiśmy całą drogę zupełnie normalnie. Ale ludzi tutaj od dziecka uczy się nienawiści, zazdrości i złości na wszystko i wszystkich. Tylko czy to takie dziwne, skoro nasz naród nie pamięta pokolenia, które nie przeżyłoby wojny? Nawet najmłodsze, które nie załapało się na rok 1999, już teraz wie, że ma spore szanse ją przeżyć.
Nie przechodzimy na drugą stronę. Idziemy do knajpy, podobno najlepszej w mieście. I znów jest normalnie. Kawa, muzyka i dużo śmiechu. Po godzinie gadamy już jak dobrzy kumple, można się wygłupiać i żartować z siebie nawzajem. I zapomnieć o tym, co na zewnątrz. Choć nam pewnie łatwiej, bo my za chwilę stąd wyjedziemy, a on zostanie, tu gdzie – jak sam mówi – jest jego miejsce. Będzie się uczył do egzaminu z histologii, który ma za dwa dni, będzie zbierał podpisy pod petycją w sprawie zakazu parkowania na chodnikach (Serbowie parkują na każdym wolnym skrawku miejsca) i będzie martwił się o kolegę, który razem z malutką córeczką ma nieszczęście mieszkać przy tej jedynej po północnej stronie albańskiej ulicy. Przed naszym odjazdem zdąży jeszcze ściągnąć z ręki i podarować nam czotki – prawosławne różańce.
– To takie nic, ale to dla mnie wiele znaczy – mówi. – Będziecie o mnie pamiętać.
phm Monika Marks - zastępczyni redaktora naczelnego Na Tropie, namiestniczka wędrownicza hufca Warszawa-Żoliborz, była drużynowa 127 Warszawskiej Drużyny Wędrowniczej "Plejady". Geograf, klimatolog. Pracuje w międzynarodowej organizacji ekologicznej WWF.