Pan Eastwood nie bełkocze
Clint Eastwood. Na tym można zakończyć, bo kto go zna, ten wie, że tutaj nic dodać ani ująć się nie da. Mimo swoich 78 lat wciąż zaskakuje, to też wiadomo od dawna. Ale nie sposób milczeć, gdy się widziało „Gran Torino” – według mnie najlepszy film ostatnich miesięcy. Bijący konkurencję na głowę. Można się kłócić, ale jedno jest pewne: zobaczyć trzeba. Kropka.
Clintowi trzeba by było poświęcić osobny artykuł – być może ktoś się o to pokusi, wszakże 30 maja pan Eastwood obchodzić będzie swoje 79. urodziny. Obecny był na ekranie na długo przed naszym urodzeniem, a w niektórych przypadkach przed urodzeniem naszych rodziców… I od początku był wyjątkowy. Wielki Sergio Leone, którego „Dolarowa Trylogia” przyniosła Eastwoodowi sławę, mówił o nim: „Clint ma dwie miny – w kapeluszu i bez”. Lecz potem było „Tylko dla orłów”, „Złoto dla zuchwałych”, „Brudny Harry”, „Joe Kidd” – czy jest ktoś, kto choćby nie słyszał o którymś z tych filmów? Nie ma takiej możliwości, miały zbyt duży wpływ na światową kinematografię.
Potem nastąpiły lata dziewięćdziesiąte – i nagrodzone Oskarami „Bez przebaczenia”, „Za wszelką cenę”, fenomenalne „Listy z Iwo Jimy” i „Sztandar chwały”. To tylko te najważniejsze, najbardziej utytułowane. Clint jest żywą legendą – to oczywiste jak słońce na niebie.
O „Gran Torino” nie było słychać nic. Nie było nominacji, żadnego szumu, więcej chyba mówiono o drugim filmie Eastwooda („Oszukana” z Angeliną Jolie). Nagrody zbierał „Slumdog”, dyskutowano o „Ciekawym przypadku Benjamina Buttona”. I nagle okazuje się, że pięć razy tańsze (cóż znaczy 33 miliony dolarów w Hollywood?) „Gran Torino” przynosi takie same wpływy, wzbudza ogromne emocje.
Historia nie jest skomplikowana: grany przez Clinta Eastwooda Walt Kowalski to weteran w podeszłym wieku, skłócony z rodziną i z sąsiadami celebrującymi swoje zwyczaje oraz raczej skoncentrowanymi na sobie imigrantami z Azji. W pewnym momencie lokalnej społeczności daje się we znaki młodociany gang – wtedy Walt bierze odpowiedzialność w swoje ręce i brutalnymi, acz skutecznymi metodami, zaczyna wymierzać sprawiedliwość…
I wyglądałoby to z pozoru banalnie, jak powtórka z „Brudnego Harry’ego”, czy też bardziej stylowe wyobrażenie Stevena Seagala. Wyglądałoby, gdyby nie zakończenie – nie można go zdradzić, ale po plecach przechodzą ciarki. Chociaż nie ma litrów krwi, szalonych pościgów i efektownych wybuchów, to trudno się ruszyć z miejsca.
Uważam, że to film wyjątkowy. Rzadko spotykamy się z mówieniem wprost o starości, śmierci, stawianiu wymagań. W czasach, kiedy wszyscy mają być szczęśliwi, piękni i młodzi, taka opowieść nie ma racji bytu – po prostu się nie sprzeda. Eastwood się tym zupełnie nie przejmuje – niezrażony powtarza w kółko, że na wszystko trzeba zapracować, że jest kilka zasad, których nie można lekceważyć, oraz „parę prostych pojęć, których człowiek musi się trzymać, jeśli chce żyć przyzwoicie i mieć lekką śmierć”.
Clint Eastwood nie boi się trudnych tematów, ale tych naprawdę trudnych. Owszem, obywatel Milk prowadzi heroiczną walkę o prawa homoseksualistów, a biedny Brad Pitt młodnieje z upływem lat, ale czy to są naprawdę trudne tematy? Modne, polerowane, poprawne… Natomiast stary, doświadczony życiem, klnący, jak co najmniej siedmiu szewców, rasista (i to chyba wobec wszystkich istniejących ras, gatunków, maści), weteran „haniebnej” wojny w Korei reprezentuje wszystko to, co jest istotnie „niepoprawne”. W USA poza nawias społeczny nie są wyjęci geje czy hinduscy milionerzy, a właśnie ludzie starzy, jakoś niedostosowani, „niedzisiejsi”, to właśnie oni są społeczeństwu niewygodni, najlepiej byłoby ich pozamykać w domach starców, bo tam jest komfort, można pograć w golfa, nie trzeba kosić trawnika, a po głowie (lub gdzie indziej) można podrapać się specjalnym chwytakiem.
Wielką zaletą filmu jest jego wielopłaszczyznowość, głębia. Często artyści wyrzekają się misji, twierdzą, że ich twory (bo nie zawsze dzieła) to tylko zabawa. Pan Eastwood nie boi się swej roli. Już po raz kolejny „usynawia” amerykańskie społeczeństwo, kreuje postać dojrzałego mężczyzny (symptomatyczne jest to, że polscy reżyserzy ostatnio „pogłębić” potrafią bohatera co najwyżej dwunastoletniego), który pokazując młodemu chłopcu „o co chodzi”, tak naprawdę przypomina (przy tym bez ogródek recenzując) masowemu adresatowi, co jest ważne, prawdziwe, a co – delikatnie mówiąc – nie.
Eastwood zwraca też uwagę na potrzebę autorytetów, nie tylko tych zadekretowanych, publicznych, lecz także – a może przede wszystkim – prywatnych, swoistych przewodników. Skąd my to znamy? Dodatkowo powiewająca w tle amerykańska flaga wprowadza w dzieło partykularny plan narodowych mitów i problemów USA. Nie jest to „Sztandar chwały”, a właściwie sztandar naszych ojców; a symbol American Dream – założycielskiego mitu „Nowego Świata”. Walt Kowalski jest potomkiem polskich emigrantów urzeczonych kiedyś magią stania się z pucybuta – milionerem, podobnie jak dzisiejsi Hmongowie, jest w pewnym sensie elementem obcym. Clint konfrontując te dwa pozornie odrębne światy (co widać choćby po stanie trawników), skłania do refleksji na temat aktualizacji wciąż przecież żywego, co widać choćby w retoryce prezydenta Obamy, marzenia.
Urzeka w tym filmie także charakterystyczny sposób gry Clinta Eastwooda. Panu Eastwoodowi na planie się nie spieszy, natomiast ograniczona mimika, jak gdyby daje miejsce dla mimiki własnej adresata, tj. odbiorcy filmu. Scena, gdy Walt Kowalski siedzi samotnie w zaciemnionym pokoju, niewymiernie bardziej pokazuje szorstki smutek, bezradność starego człowieka, który próbuje „gardzić słabością po męsku”, choć już zaczyna mu brakować sił, niż niedostosowanie „Strażników”, łzawe rozterki Brada Pitta – gdzież tam jest prawdziwe uczucie? Ja siebie w tym nie odnajduję.
Niektórzy zarzucają panu Eastwoodowi, że się powtarza, że zmienia tylko dekoracje, ale Joseph Conrad też bywał określany jako ktoś, kto „pisał tylko marynistyczne książki”. Niespodziewanie znajduję duże podobieństwa między tymi dwoma twórcami. Chyba warto powtórzyć za emerytowanym nauczycielem szkoły admiralskiej, Marlowem: „Może ludzkie życie trwa zbyt krótko, abyśmy mogli wypowiedzieć się w całej pełni, choć oczywiście to jest jedyny cel, który stale przyświeca ludziom podczas ich nieudolnego bełkotu”. No, właśnie. Pan Eastwood nie bełkocze.
Gran Torino – trailer:
Wojciech Pietrzczyk - pilot Chorągwi Kieleckiej, działa w 33 Kieleckiej Harcerskiej Drużynie Żeglarskiej "Pasat". Student etnologii na Uniwersytecie Jagiellońskim, członek Ochotniczej Straży Pożarnej w jego rodzinnej Bilczy.
Ziemowit Jóźwik - student prawa na UMCS w Lublinie, historii i ukrainoznawstwa na UJ w Krakowie. Z zamiłowania folklorysta, pochodzi z podkieleckich Bielin.