Miesiąc w stolicy świata
Waszyngton – stolica światowego mocarstwa, kolebka amerykańskiej państwowości, a jednocześnie miasto z najwyższym współczynnikiem przestępczości w całych Stanach. To miejsce z pewnością szokuje Europejczyka, ale – co ciekawe – nie zawsze w sposób, jakiego można byłoby się spodziewać.
Na wstępie muszę szczerze powiedzieć, że nigdy nie marzyłam o podróży do Stanów Zjednoczonych. Nie chorowałam na żadną znaną powszechnie odmianę American Dream, a już na pewno nie mogłam na nią zapaść po ukończeniu studiów ze stosunków międzynarodowych. Jadąc więc na praktykę do Ambasady RP w Waszyngtonie, miałam w walizce nie tylko tonę eleganckich ubrań i przewodnik po stolicy, lecz także kilka kilogramów swoich osobistych opinii i uprzedzeń.
Po drugiej stronie Atlantyku wylądowałam w niedzielny wieczór i moim pierwszym odczuciem był niepokój. Po pierwsze, okazało się, że mój telefon – mimo włączonego roamingu – nie może znaleźć sieci (kto by pomyślał, że jest kilka różnych fal telefonii komórkowych, a Europa i Stany używają różnych?!), a z panem konsulem z ambasady, który miał mnie odebrać, byłam umówiona właśnie na telefon… Po drugie, choć z egzaminów językowych dostawałam zawsze całkiem dobre noty, bardzo słabo rozumiałam „amerykański” angielski urzędnika imigracyjnego na lotnisku, co mogło mnie kosztować nawet zawrócenie na koszt własny do Polski. Na szczęście jakoś się udało (Boże, błogosław rządowe wizy – pierwszy raz w życiu poczułam się jak prominent) i uroczy pan konsul (po uprzednim skorzystaniu przeze mnie z najprawdziwszej budki telefonicznej na ćwierćdolarówki) zawiózł mnie wprost do wynajętego pokoju na drugim końcu Waszyngtonu.
Jadąc tak przez samo centrum stolicy świata i przyglądając się z zza szyb Ameryce, uderzyło mnie nieprawdopodobne spostrzeżenie: tutaj jest jak w Rosji! Jak w Petersburgu! Ta sama monumentalna architektura żywcem skopiowana z zachodniej Europy (każdy zabytkowy budynek w Waszyngtonie wygląda jak rzymska bazylika – pękate kopuły i długie rzędy kolumn), to samo poczucie wielkości, wręcz przytłaczające pojedynczego człowieka. Nie jestem niskiego wzrostu, ale mimo tych moich 170 cm poczułam się tam jak Alicja w Krainie Czarów. Wszystko było ode mnie większe: wysokie budynki, szerokie ulice, wielkie samochody… nawet drzewa są tam wyższe niż u nas.
Porównania z Rosją wciąż się jednak nie kończyły. Waszyngton był dla mnie drugim na świecie miejscem (po Moskwie), gdzie bałam się policji. Wszyscy w Stanach wiedzą, że policjant ma zawsze rację, głównie dlatego, że „trup cię nie zaskarży”, a „policja najpierw strzela, a później zadaje pytania”. Przez pierwsze kilka dni starałam się więc nie rzucać w oczy, jednak tak samo, jak kilka lat wcześniej u naszych wschodnich sąsiadów, z podejrzeń oczyszczał mnie zazwyczaj kolor skóry. Bez względu na parytety w miejscach pracy i zasadę, że w każdej produkcji filmowej musi grać Afroamerykanin, USA to kraj rasistowski, gdzie biały człowiek z reguły ma lepiej.
Wydawałoby się, że powyższe konstatacje wystarczyłyby już na porządny szok kulturowo-polityczny – lecz na tym nie koniec. Przez lata przeciwstawiane sobie zimnowojenne mocarstwa są analogiczne pod względem jeszcze jednej kwestii: państwowej propagandy. „Odbudowujmy przemysł nie w salach posiedzeń, a w fabrykach!” – brzmi jak z polskiej kroniki filmowej? Zapewne, ale to hasło z plakatu promującego w amerykańskim metrze alternatywne sposoby pozyskiwania energii oraz ogólnonarodową walkę z kryzysem… I chyba tylko mnie jedną takie sformułowania śmieszyły. Odniosłam wrażenie, że Amerykanie to naród niesłychanie ufny w swoje państwo i swoją władzę. W Polsce taka kampania społeczna prowadzona przez rząd czy dowolny NGO spotkałaby się z domalowanymi na plakatach wąsami i tysiącami internetowych żartów (w stylu wariacji nt. „Pij mleko, będziesz wielki”), tam spotykała się z milczącą aprobatą. Przeważająca część amerykańskiego społeczeństwa nie kwestionuje tego, co widzi i czyta w oficjalnych środkach przekazu.
Były też sprawy, które zaskoczyły mnie pozytywnie. Ludzie w Stanach są dla siebie znacznie milsi niż w Polsce (osobiście myślę, że ciepły i prawie bezdeszczowy klimat ma coś z tym wspólnego). Panuje powszechny zwyczaj pozdrawiania się na ulicy i w miejscach publicznych, natomiast z sąsiadami trudno nie zamienić dziennie kilku zdań. Polacy żyjący tam na stałe mówili mi, że po dłuższym czasie taka serdeczność męczy – szczególnie, że w większości wypadków płynie z konwenansów, a nie potrzeby serca. Mnie się to jednak podobało – najzwyczajniej świecie łatwiej mi się rozpoczynało dzień, kiedy wokół wszyscy się uśmiechali.
Musiałam również zweryfikować swoją teorię odnośnie do monstrualnych gabarytów Amerykanów. Nie spotkałam aż tylu otyłych ludzi, ilu się spodziewałam. Choć widziałam osoby z taką nadwagą, że jeździły na wózkach inwalidzkich sterowanych przez joystick, gdyż za ciężko było już ich kościom dźwigać ciało, większość przechodniów wyglądała jednak „po europejsku”. Mówiono mi jednak, że Waszyngton pod tym względem nie jest miastem reprezentacyjnym oraz że im biedniejszy stan, tym współczynnik otyłości jest większy.
Moja wycieczka do Stanów zakończyła się pomyślnie. Znalazłam cenne materiały do doktoratu, praktyka przebiegła bez zakłóceń, a spotkani przeze mnie Amerykanie okazali mi pomoc i wsparcie. Nie wyzbyłam się jednakże dużej części moich uprzedzeń i pewnego europejskiego kompleksu wyższości. Może za mało się starałam, ale też – prawdę mówiąc – i oni nie zrobili nic, aby swój stereotyp obalić.