Historia choroby
Żona podała mi linka. Facebook. Dziwne to, w sumie nikt tego nie zna, pewnie kolejny portal dla korporacyjnych szczurów z jej firmy. Wcześniej podała mi już linka do Naszej-klasy, która niby jest taka fajna. No fajna, ale co z tego, skoro jestem jedyny z mojej klasy? Wystarczy mi Grono. Ale dobra, zarejestruję się.
To był rok 2007. Niby nie tak dawno, ale wtedy pewnie większość z was nie słyszała jeszcze o NK, a tym bardziej o Facebooku. Dziś to prawie niemożliwe.
Minął rok, a przede mną pojawiła się wizja wyjazdu do Szwajcarii. Wizja spowodowana głównie rozwojem kariery mojej żony – no cóż, prędzej czy później musiała „odbębnić” swój zagraniczny przydział, a w sumie lepiej teraz niż później, gdy będziemy mieli dziecko. Więc wyjechaliśmy. Od razu zakładałem, że będę mógł mieć trudności ze znalezieniem pracy. Nie znałem francuskiego, a branża reklamowa jest dość specyficzna: żeby w niej pracować, trzeba znać język na bardzo dobrym poziomie – a i znajomość lokalnej kultury jest musem.
Pracy niestety przez ponad rok nie znalazłem, a życie z dala od znajomych okazało się trudniejsze niż myślałem. Część z was zna mnie osobiście, część tylko przez Sieć lub pryzmat tego, co zrobiłem tu i ówdzie. Fakt jest faktem – jestem zwierzęciem towarzyskim. Nigdy nie lubiłem samotności (poza krótkimi chwilami, które w błogiej ciszy lubię spędzić w górach, lesie czy na wodzie), a podczas spotkań zawsze przejmuję pałeczkę i próbuję rozruszać towarzystwo. Tak więc wygnanie do kraju, w którym może i warunki życia są super, ale możliwości komunikacji zerowe, było dla mnie nie lada wyzwaniem. I wtedy na ratunek przyszedł mi Facebook.
To może wydawać się śmieszne, ale przytoczę słowa, które usłyszałem podczas wirtualnego uczestnictwa z jednej z konferencji branżowych: „dziś nie ma praktycznie rzeczywistości wirtualnej, są tylko wirtualne kanały komunikacji”. I to jest prawda. Spójrzcie na ostatnią dekadę – wizja rzeczywistości wirtualnej, Internetu jako anonimowego bytu, w którym możemy prowadzić swój anonimowy żywot, nie sprawdziła się. Second Life umiera, na forach coraz częściej występujemy pod imieniem i nazwiskiem, a nie nic niemówiącym czy wymyślonym nickiem. Na NK, Facebooku czy Gronie jesteśmy realnym bytem, połączonym z realnymi znajomymi. Owszem, piszemy, a nie mówimy, patrzymy na obrazki, a nie na twarz. Ale obrazy te są niczym innym jak przedstawieniem nas – prawdziwych nas.
Facebook od początku był inny. Zamiast kolejnych for dyskusyjnych, na których mogłem dyskutować o wyższości świąt Bożego Narodzenia nad świętami Wielkanocy, dostałem Feed, w który mogłem wpisywać moje myśli, dzielić się linkami i moimi zdjęciami. Widziałem, co robią znajomi, mogłem to komentować. Mogłem też żartować z posuwających się zakoli na głowie Kowlaka czy Dąbrowy-Gęste-Listowie na zdjęciu Rafała Klepacza. Mogłem być z nimi częściej niż wcześniej. Nie potrzebowałem Gadu-Gadu, z którego korzystam głównie wtedy, gdy chciałem powiedzieć coś konkretnego. Ot, po prostu byłem. I bardzo mi to przez te półtora roku pomogło. Można powiedzieć – płytko, wirtualnie, powierzchownie. Pewnie tak. Ale czy miałem inną możliwość? Nie za bardzo.
No cóż, przedstawiam więc Facebooka jako błogosławieństwo. Czy na pewno tak było? Nie do końca. Na pewno jestem jedną z bardziej aktywnych tam osób. Gdyby nie Internet, zanudziłbym się na śmierć. Przez ten rok nauczyłem się francuskiego w sposób pozwalający mi się dobrze komunikować, zwiedziłem porządnie i fotograficznie Genewę i okolice, zapoznałem się z sąsiadami. Wyciszyłem się i podczas długich spacerów z psem przemyślałem więcej niż kiedykolwiek indziej w moim życiu. Ale też dzień po dniu zacząłem uzależniać się od Facebooka. Nie jako platformy, nie jako narzędzia internetowego. Od znajomych jako takich.
Ot zdjęcie – co pomyślą o nim znajomi? Pstryk komórką, upload photo. Czy ktoś skomentował? Co napisał? Może odpiszę? O, ustawię sobie opis. Może ich to zainteresuje. Zazwyczaj interesuje, zazwyczaj ktoś odpowie. Czy można być uzależnionym od znajomych? Można. Jeśli ktoś jest takim ekstrawertykiem jak ja – na pewno można. Znam osoby, które nigdy nie ustawiły żadnego statusu, nie podały żadnego linka. Tylko czytają. Ja do nich nie należę, choć szanuję je jak najbardziej. Ja czerpię energię z kontaktów z ludźmi. Choćby tym kanałem.
Ale w pewnym momencie zauważyłem, że nie chce mi się chodzić na godzinne spacery z psem, że coraz więcej rzeczy zasługuje na wrzucenie. Że cisza i brak kontaktu ze znajomymi wręcz mnie denerwują. Zima dopełniła swego – deszcz i plucha listopada i grudnia spowodowała, że przestałem wychodzić z domu, z powodu końca ciąży Marysi nie wychodziliśmy prawie nigdzie. Potem przyjście na świat Franka i zupełne uwiązanie. Co robić?
Trochę boję się uzależnienia. Nie od rzeczywistości wirtualnej, nie od komputera jako takiego czy nawet Internetu. Od znajomych. Bardzo ich lubię, bardzo lubię z nimi rozmawiać, dyskutować, wymieniać opinie. Ale jak wszystko w nadmiarze – to trochę uzależnia. Zupełnie jak beznadziejnie głupia Mafia Wars, w którą klikam od półtora roku (wiecie, że właściciele Zyngi stali się dzięki niej milionerami?). Umiar.
Przede mną ostatnia szansa. Wróciłem do pracy w polskiej agencji reklamowej, na razie zdalnie, od marca na miejscu. Badanie marketingowych możliwości Facebooka jest niejako moim obowiązkiem. A wszystko co w pracy czy szkole – prędzej czy później brzydnie. Może się oderwę. Ba, na pewno się oderwę. Gdzieś w góry czy do lasu. Ale ze znajomymi. Od nich chyba nie chcę odwyku. Bo po co?
I patrzę w przyszłość. Ciekawą, bo zupełnie inną niż to przedstawiały filmy SCI FI. Bez latających maszyn (na razie) i robotów, bez Wielkiego Brata i policji informacyjnej, za to z połączonym światem Social Media. Z ludźmi dzielącymi się wszystkim co widzą – na Twitterze, Facebooku, Blipie czy Naszej-klasie. I w sumie wizja ta podoba mi się bardziej od bezdusznej wizji przyszłości, którą widzieliśmy w filmach. Bo czy to nie fajne, że przyszłość oznacza bliższe kontakty z ludźmi? Choćby przez kanały wirtualne. Oby nie tylko przez wirtualne. Czego i wam, i sobie życzę.