Tako rzecze komunikacja miejska, cz. 2. Wersja zimowa
Doprawdy, podróżowanie zimą w wielkim mieście jest prawdziwą batalią! Co słabsi zawodnicy zaszywają się w domu, ukrywając za L4 swój wstyd z niedołęstwa, a waleczne serca, uzbrojone w wielkie czapki, ruszają w świat niepewni tego, co im zgotuje nowy dzień.
Jak przystało na osobę, która uważa się za jedno z tych walecznych serc, za swoją pierwszą właściwą czynność po przebudzeniu uważam zerknięcie za okno, by dowiedzieć się, jak tam sprawy się mają. Z dachu nadal zwisają wielkie sople. Wszystko gra. Poszukuję w szafie najgrubszych rajstop świata – i do boju! Po wyjściu z klatki zapominam na cały dzień, co znaczy rozkoszować się ciepłem i spokojem. Na skrzyżowaniu jeszcze zastanawiam się, czy nie wrócić. Co tam, Braveheart. Czekając na zielone światło, dostrzegam, że podjeżdża mój autobus. Na litość! Mimo takich warunków pojawia się przed czasem! ZTM nigdy nie przestanie mnie zdumiewać. W związku z zaistniałą sytuacją szykuję się do startu niczym koń wyścigowy. Ruszam ułamek przed zielonym, nikt na szczęście nie zauważa falstartu. Przede mną przeszkody godne toru wyścigowego. Na początku wypada przeskoczyć wielką zaspę. Tylko superczujni zręcznie wyminą znajdującą się od razu za nią wielką kałużę. Dalej,z gracją łyżwiarki figurowej (chciałabym tak myśleć), pokonuję ulicę. Potem kolejny bijący rekord skok w dal i już mam połowę drogi za sobą. Do wyboru dwie trasy: zaspy i rozległe wody. Po podciągnięciu spodni do samych ud (już rozumiem modę na szorty zimą) wybieram tę pierwszą. Przeprawa nie jest łatwa, ale kierowca wyrozumiale czeka, widząc moje dramatyczne zmagania. Wyszłam z domu 10 min temu, a już czuję strużkę potu na plecach. Pierwsza przeszkoda pokonana.
W ulubionym 107 tłok. Nic dziwnego: wielkie czapy, kilometrowe szaliki i sanki chyba też zasługują na swoje miejsce, prawda? Nagle poczułam spływające na mnie ciepło. Celebryta! (Według niego samego). Tak, grzeję się w blasku sławy. Tuż obok mnie stoi niejaki Adrian
z Big Brothera i rozmawia z koleżanką, która najwidoczniej jest dziennikarką.
Ona: – Wiesz, to naprawdę niesamowite, bo po rozmowie z tobą mam zapisanych 5-6 stron, jesteś ewenementem, po innych wywiadach nie mam tyle materiału – czy ona naprawdę nie wie, że im więcej ktoś mówi, tym prawdopodobnie mniej ma do powiedzenia?
On: – Po prostu nie wstydzę się tego, kim jestem, niech sobie ludzie myślą, co chcą. Lubię autentyczność, więc przyznam otwarcie, że moją ulubioną gwiazdą jest Doda! O, telefon – wyciąga telefon i nagle ryczy na cały autobus:
– CZEŚĆ JOLA! – daje do zrozumienia, że tak, to Jolanta R. Zapewne dzwoni zapytać, czy nie widział konika… Podniecenie w autobusie wzrasta. – No tak, widzimy się o 6. – Robi minę co najmniej półboga i nie potrafi ukryć uśmieszku. Mimo wszystko nie potrafię powstrzymać rosnącego szacunku do jego idealnie białych adidasków. – Wiesz, to Jola, idziemy dziś na imprezę.
– TAK, WIEMY – chciałby chórem odkrzyknąć autobus.
Podróż skończona, szkoda że tak szybko. Kierowca hamuje, wszyscy lecą w przód, kątem oka zauważam strużkę wody płynącą w moją stronę. W autobusie mamy nawet swoje własne bagno. Zdążę umknąć?
Wypadam przez drzwi prosto w gigantyczną breję. Całe szczęście amortyzują mnie osoby, które koniecznie, koniecznie muszą wsiąść, zanim ktokolwiek wysiądzie. Po wszystkim pierwszy raz przechodzę z wyższością obok samochodów, które za nic we świecie nie chcą odpalić. Natura się odwdzięczyła za spaliny, co?
Drobię do metra jak gejsza, butów spod soli już nie widzę, a tu dziennikarz z Superstacji wyciąga do mnie mikrofon. Kamerzysta kłuje mnie sprzętem w oko, a dziennikarz pokazuje dziwną twarz na zdjęciu i pyta:
– Czy wie pani, kim jest ten człowiek?
Przyglądam się mocno zawstydzona, bo naprawdę nie wiem. Kiedy powtarzam to piąty raz, dziennikarz w końcu odpuszcza i wzdycha z wyraźną dezaprobatą:
–To niedobrze proszę pani, to pan X z Big Brothera, trzeba się trochę interesować kulturą.
– Jeśli zainteresowanie kulturą według pana oznacza oglądanie Big Brothera, to bardzo mi przykro – odpowiadam dzielnie i zażenowana zastanawiam się, czy nie obejrzeć jakiegoś odcinka (bo to się pewnie mierzy w odcinkach?), skoro ten show tak bardzo mnie osacza.
Miasto. Masa. Maszyna. Zawsze lubiłam to hasło, bo jestem trochę „city”. Po mieście poruszam się jak Baudelaire, pewnie mam coś wspólnego z flaneryzmem – zamyślonym błąkaniem się po ruchliwych ulicach, gdzie można zaobserwować wiele (jeśli nie ma się klapek). Tutaj każdy myśli, że jest anonimowy, że dzięki temu może wszystko – czyli właściwie nic. Znajduję też potwierdzenia Darwinowskiej teorii: nie bez kozery w końcu mówi się w „miejska dżungla”. Nie dość, że czasem jest po prostu zwierzęco, to często także zwyczajnie nieludzko. „Byliśmy podobni tylko bogom lub zwierzętom, a nigdy ludziom”, jak pisał Sienkiewicz. Więcej bogów poproszę, bo „kocham to miasto zmęczone jak ja”.