Zimowe zaturbaczenie
Od początku wiedziałam, że to nie dla mnie. Wiedziałam też, że dla Asi to czyste szczęście. Wpadłam na pomysł wystartowania zupełnie niezamierzenie. Spontan. Zanim się zorientowałam, nasze zgłoszenie było już przyjęte i zespół „Niezła Korba Fans” widniał na liście startowej zawodów. Nie było odwrotu…
– Jedziemy na bieganie w rakietach śnieżnych po Gorcach? – spytałam przez SMS moją przyjaciółkę.
– AST Winter Trophy? Przecież wiesz, jak kocham Gorce! Pewnie!!! – nie spodziewałam się innej odpowiedzi.
– Ale wiesz, musimy się przygotować! Bieganie w zimie po górach to nie to samo, co wiosenny joggi
ng w Warszawie! – próby ustalenia jakiegokolwiek Wyjątkowego Planu Treningowego spełzły jednak na niczym. Pojechałyśmy zupełnie nieprzygotowane (a przynajmniej ja!) na dwudniowe zmagania ze śniegiem, przewyższeniami, zimnem, czasem, sobą.
W piątkowy wieczór musiałyśmy z dużymi plecakami pokonać podejście na Turbacz (1310 m n.p.m.). Dostałyśmy rakiety śnieżne, założyłyśmy je uradowani możliwością wypróbowania czegoś nowego, po czym… zdjęłyśmy. Pogoda zamiast sprzyjać rakietom – sprzyjała raczej nam, zatem powód ekscytacji musiał dalszą drogę przebyć przypięty do naszych plecaków. Widoków brak – ciemno i mgła. Oddech – przerywany. Zaliczone upadki – zero (dobre złego początki…). Poziom zmęczenia po dotarciu do schroniska – niższy niż się spodziewałam. Nie jest źle! Przynajmniej wtedy jeszcze nie było…
W sobotę pobudka tuż po szóstej. Przecież taka godzina w ogóle nie istnieje! Cóż, nie ma rady. Dosypiam jeszcze przy szczotkowaniu zębów. Podczas śniadania rozdają nam mapy – możemy już zacząć wymyślać warianty naszej trasy. Zaznaczone punkty kontrolne (PK) mają różną wartość wagową. Trzeba przemyśleć, które wybrać, aby w miarę przyzwoicie na tym wyjść. Zaliczyć wszystkie PK uda się – jak zapowiedział organizator – dwóm lub trzem zespołom. Przy dobrych wiatrach… Od razu więc odrzucamy mniej więcej połowę PK. Mierzymy zamiary na siły! To nasze pierwsze tego typu zawody.
– Ej, nie spinamy się. Najważniejsze, żeby ukończyć – mówimy sobie przed startem.
O ósmej wszyscy już są przed schroniskiem. Mam na sobie legginsy, długie skarpety, spodnie do biegów na orientację, koszulkę do biegania, cienki polarek, cienką kurtkę, dwa buffy, wysokie buty górskie, stuptuty, rękawiczki, a w rękach kijki. Powinno być okej.
START! Od razu wiemy gdzie biec, zatem na pewniaka biegniemy. Po 50 metrach okazuje się jednak, że to wcale nie tam. Dobry początek. Biegną wszyscy, nie wiadomo po co. Przed nami 8 godzin napierania, kiedyś przecież trzeba się zatrzymać! Kiedy wbiegamy do lasku, zaczynamy marsz. Pierwszy punkt jest „tuż za rogiem”. Ja zdejmuję kurtkę, Asia podbija kartę. Nasz wariant nie jest zbyt trudny nawigacyjnie, lecimy dalej z tłumem. Na trasie bez rewelacji. Trochę podbiegamy, ale głównie idziemy. Mróz nie daje się we znaki, bo ciągły ruch sprawia, że jest nam ciepło. Kurtka do końca zostaje w plecaku. Robimy przerwy na jedzenie, pijemy wodę ze strumyka. Widoków nie podziwiamy, bo złośliwa mgła zachowuje się jak pies ogrodnika. Czasem mijają nas jakieś zespoły, czasem my kogoś wyprzedzamy. Zimowe zawody na orientację mają ten plus, że słabsze zespoły mogą iść po śladach swoich poprzedników. Bez skrupułów to wykorzystujemy! Po co wyważać otwarte drzwi?
– Ci przed nami na pewno wiedzą, co robią – mówimy sobie. I rzeczywiście – ślady prowadzą nas bezbłędnie do kolejnych punktów.
Z czasem mój wieczny ból brzucha daje o sobie znać. Niedobrze… Motywacja siada, a do mety jeszcze 3,5 godziny! Coraz trudniej jest mi iść. Podejścia pokonuję małymi kroczkami, kijki są wielkim ułatwieniem. Już nie jest dobrze. Myślę sobie: „chcę do domuuu!” i łzy ciekną mi po policzkach. Przestaję być dzielna. Taki ból brzucha to strasznie kiepska sprawa podczas zawodów. Marzę tylko o tym, żeby się położyć, a jeszcze tyle kilometrów przed nami! Wycofać się? Nigdy! Ukończyć to ukończyć. Napieramy dalej.
Po drodze skreślamy z naszego wariantu jeszcze dwa PK. Kiedy powoli zaczynamy wkraczać na drogę powrotną, nasze tempo tak spada, że rezygnujemy także z PK znajdującego się 30 minut od mety. Wolno, ale bez stresu zbliżamy się do schroniska. Wreszcie docieramy, pół godziny przed czasem (choć czas ma znaczenie tylko w przypadku spóźnień). Nieważne, ile mamy punktów. Ważne, że dotarłyśmy w całości, bo przecież nazajutrz czeka nas podobna przeprawa… Nie padam na łóżko, tak jak planowałam. Obiad staje się priorytetem!
Niedzielny poranek w Polsce to leniwe przeciągnięcie się, założenie kapci wyścielonych futerkiem i poszuranie do lodówki. Potem drapiąc się gdzie tam lubi, każdy Polak uwieszony na drzwiach chłodziarki przeprowadza ospały casting na potrawę śniadaniową. U nas tak nie było. Rano powtórka z soboty – tym razem jednak już wiedziałyśmy, co nas czeka. I wcale nie była to przyjemna wizja. Każdy w pośpiechu szukał zapałek, by móc je sobie wetknąć między jedną powiekę a drugą. W trakcie śniadania (śniadania?! jak nazywa się posiłek o siódmej rano w niedzielę?!) studiowałyśmy zupełnie nowe mapy z zupełnie nowymi PK. Wyznaczyłyśmy minimalną trasę, która mieści się jeszcze w normie przyzwoitości początkującego napieracza.
Wystartowałam ze zdecydowanie mniejszym entuzjazmem niż poprzedniego dnia. Ja od początku czułam się kiepsko, Asia oczywiście skakała jak zając na prochach. Białe gwiazdki sypały się ostro w oczy, przez myśl przemknął lekki żal, że rakiety śnieżne zostały w schronisku. Szlaki zasypane na równi z krzakami, którędy iść?! Mo
zolnie gramoliłyśmy się raz pod górę, raz zjeżdżałyśmy na tyłkach w dół. PK 6 zrobił nam największego psikusa: schował się bezczelnie w miejscu Odległym i Nikomu Nieznanym. Nie pomagały nawet ślady, które byłyby pewnie lepszą wskazówką dla początkujących w quick stepie. Wreszcie czyjś radosny krzyk „maaaaam!” pozwolił nam trafić do celu. Gdy wydostałyśmy się z dolinki, tym razem ja zostawiłam podpowiedź dla następnych zawodników: z daleka było widać plamy krwi na puszystym białym śniegu. Mój nos chyba nie wytrzymał zmęczenia.
Kolejne punkty podbijała głównie Asia, ja spoglądałam tylko co chwila na zegarek i marzyłam o tym, aby 6 godzin niedzielnego napierania minęło jak najszybciej. Byłam szczerze zdziwiona moim samopoczuciem! Ani przez chwilę jednak nie pomyślałam, że mogłybyśmy się wycofać, że już dość. Pojechałyśmy tam z konkretnym celem i choć nie był on wygórowany, to trzeba go było osiągnąć. Pod koniec moje nogi mówiły stanowcze „nie!” za każdym razem, gdy próbowałam zmusić je do przebiegnięcia chociaż kilkunastu metrów. Po zaliczeniu PK 2, który znajdował się niedaleko schroniska i po morderczym (dla mnie!) wgramoleniu się na Turbacz, wpadłyśmy na metę 10 minut przed limitem czasowym. Koniec. Jaka ulga!
Gdy już weszłam na spokojnie do swojego pokoju, rozkleiłam się zupełnie. Łzy spływały mi po policzkach, a ja – mimo zaprzeczeń współtowarzyszy – uparcie twierdziłam, że to nie dla mnie, że ja się nie nadaję, że jestem cieniasem. Te zawody okazały się dla mnie bardzo trudne. Moje ciało nie było na to gotowe. Mróz, mnóstwo śniegu, pośpiech, góry – nie robimy tego na co dzień! A jednak udało się. Ukończyłyśmy i byłyśmy klasyfikowane. Ulokowałyśmy się mniej więcej w połowie stawki kategorii MIX (nie ma oddzielnej kategorii dla teamów kobiecych). Nieźle jak na pierwszy raz i taki wysiłek! Okazało się później, że jesteśmy jedynymi kobietami, które ukończyły zawody, co organizatorzy zechcieli szczególnie docenić, i dostałyśmy największe puchary ze wszystkich oraz świetne nagrody od sportowych sponsorów. Teraz, siedząc w ciepłym domu i smarując maścią moje naciągnięte ścięgno Achillesa, patrzę na ten wielgaśny puchar stojący u mnie na półce (musiałam go jeszcze znosić z Turbacza, a jest potwornie ciężki!) i myślę sobie, że może jeszcze nie teraz, ale kiedyś naprawdę sobie na taki zasłużę…