Oddać życie za marzenie
O życie walczy się w szpitalu. Skrajna ilość tlenu jest pod wodą. Zaburzenia myślenia spotyka się na oddziałach psychiatrii. Minus pięćdziesiąt stopni zdarza się na Antarktydzie. Człowiek spada z setek metrów, kiedy skacze ze spadochronem. Jest jednak miejsce, gdzie można znaleźć to wszystko naraz. Mount Everest.
Po tybetańsku „Czomolungma”, czyli „Bogini Matka śniegu”, po nepalsku „Sagarmatha”, czyli „Czoło nieba”. Mount Everest jest najwyższym szczytem świata od 1852 roku, kiedy to został odkryty przez brytyjskich geodetów. Pierwsza próba podboju szczytu miała miejsce dopiero w roku 1904. Dwanaście ekspedycji musiało wrócić do domu z poczuciem klęski, zanim pierwszemu człowiekowi udało się stanąć na Dachu Świata. Dokonał tego w 1953 roku Edmund Hillary z Nowej Zelandii. Od tej pory na najwyższy szczyt naszego globu ciągną setki wspinaczy. Zwykłe wejście spowszedniało, dlatego kolejni zdobywcy pragną ustanawiać nowe rekordy i podnosić poprzeczkę, by ich zapamiętano. Jedni wchodzą bez dodatkowego tlenu, inni próbują wejść jak najszybciej, jeszcze inni mają nadzieję na wytyczenie nieznanej dotąd trasy.
Książka „Wszystko za Everest” została napisana przez amerykańskiego dziennikarza i wspinacza, Jona Krakauera. W 1996 roku na zlecenie czasopisma „Outside” dołączył on do komercyjnej wyprawy na najwyższy szczyt świata. Początkowo po ekspedycji miał powstać jedynie kilkustronicowy artykuł, jednak wszystkie przeżyte wydarzenia tak wstrząsnęły Krakauerem, że nie wyobrażał sobie życia bez stworzenia z tego dłuższej opowieści. Książka dała autorowi międzynarodową sławę, została przetłumaczona na 24 języki, a w 1998 roku została nominowana do nagrody Pulitzera.
W trakcie lektury od razu poleciałam z bohaterami do Nepalu. Byłam w samolocie, na lotnisku, słońce raziło mnie w oczy, wiatr smagał mnie po twarzy. To bardzo uprzejme ze strony pana Krakauera, że każdego czytelnika zabiera ze sobą… Wspinałam się razem z nimi, choć przyznam szczerze, że było mi dużo lżej. Za to tak samo, jak oni, podziwiałam widoki. Dobrze, że dogadywanie się z miejscową ludnością spoczęło na ich barkach – ja bym pewnie nie dała rady. Podczas pokonywania kolejnych setek metrów w górę aklimatyzowałam się tak samo, jak oni, choć był to zupełnie inny rodzaj aklimatyzacji. Wspinacze musieli uczyć się oddychać coraz rzadszym powietrzem, ja oddychałam coraz większą przygodą. Gdy dotarliśmy wszyscy do bazy u podnóża Everestu, wszystko zaczęło się naprawdę. Oni wiedzieli, że muszą dojść na szczyt, ja wiedziałam, że muszę dojść do końca książki. Oni musieli wchłaniać kolejne metry, ja kolejne słowa.
Wszystko, co działo się tam na górze, wydawało się nie do pisania. Ja tak nadal uważam. Dlatego gdy siedziałam nad zszytymi kartkami, nie czułam, że czytam książkę. Przeżywałam każdą burzę, każdy deficyt tlenu, każdy wiatr, każdy spadek temperatury, głód, wymioty, walkę. Nie mogłam pomóc, na szczęście też nie przeszkadzałam. Siedziałam cicho w swoim namiocie, nieco oddalonym, i obserwowałam kolejne zmagania zbliżające do granic ludzkiej wytrzymałości. Kiedy dotarłam razem z uczestnikami do dnia ataku szczytowego, siedziałam wieczorem przy biurku. Spojrzałam na zegarek. Spojrzałam na liczbę stron, która mi została. Godzina 23:17. stron 120. „Nie ma mowy”, pomyślałam. „Jutro muszę bardzo wcześnie wstać, książka nigdzie nie ucieknie”. Położyłam się do łóżka. Niestety przewracałam się tylko niespokojnie z boku na bok. Byłam zmęczona. Nie wiedziałam, czemu sen nie nadchodzi. Po ponad godzinie wiercenia się odkryłam, o co chodzi. Pomyślałam, że nie mogę leżeć w ciepłym łóżku, kiedy oni tam walczą o życie w największej burzy i przy najniższych temperaturach, jakie człowiek jest sobie w stanie wyobrazić. Wstałam, usiadłam znów przy biurku i – choć oczy mi się zamykały – doczytałam książkę do końca. Poszłam spać o 4:40, dając sobie tym samym dwie godziny snu. Dwie godziny wspinania się, zapadania się w śnieg, stania nad złowrogo ziejącą przepaścią.
Tę książkę trzeba przeczytać. Dzięki profesji autora książka jest napisana jak trzymająca w napięciu powieść. Bardzo dobra powieść. Różnica jest taka, że to zdarzyło się naprawdę. Tam naprawdę ginęli ludzie, inni wygrywali z potworną siłą natury. „Wszystko za Everest” wywołało u mnie drżenie. Bliżej nieokreślone drżenie. Każdemu takiego drżenia życzę!
Najlepszy opis w trzech słowach? WSZYSTKO ZA EVEREST. Po prostu.
Ach, wspomnę jeszcze o filmie. Polskiemu wydaniu książki towarzyszy jedyny film paradokumentalny nakręcony na jej podstawie. „Wszystko za Everest” z udziałem Petera Hortona i Christophera McDonalda. Obejrzałam po lekturze, tak dla porównania. Skomentuję to tak… Błagam Was, nie oglądajcie tego filmu przed przeczytaniem książki! Po przeczytaniu najlepiej też nie.