Rusałki, kińczyki, zubeńki, dusiołki
Trzeba uważać. Jeśli zgubiłeś się na bieszczadzkim trakcie, to mogła to być sprawka rusałki lub błądzonia. Jeśli dusiołka – trzeba wiedzieć kiedy się go pozbyć. A jeśli kińczyka lub zubeńka – bądź spokojny, nie stanie się nic złego. Ale nie zdziw się, gdy nagle złapiesz wenę na wiersz lub piosenkę…
Bieszczady. Tyle się mówi i pisze o tych górach… Dużo też się o nich śpiewa. Jednak często zdarza mi się spotkać ludzi, którzy nigdy tam nie byli. Albo byli, ale tak, jakby ich nie było.
Bieszczady bardzo się zmieniają. Turysta w autobusie rzekł, że wszystko podrożało, kierowca podwiózł dwójkę młodych ludzi całkiem za darmo, majster, który dobrze zna miejscowych, mówi, że życie przewróciło się we wsi do góry nogami. Domki letniskowe rosną na zboczach jak grzyby po deszczu. Hotele bankrutują. Wszędzie „działki na sprzedaż”. Nowy ksiądz odprawia mszę, dobrze się go słucha. Życie płynie, czas ucieka.
Babcia opowiada, że gdy była młoda, przyjechali w Bieszczady nie do końca legalnie, spali bez namiotu, bo go nie mieli, nie było sklepu, autobusy nie zabierały ludzi z plecakami. Dziś w Cisnej, Wetlinie i Ustrzykach Górnych głównie sklepy, karczmy, pamiątki. Całe szczęście, że przynajmniej tutaj nie ma ciupag i muszelek.
Szlaki wciąż te same, ale przed wejściem kasa biletowa. Więcej śmieci. Więcej ludzi? Nie do końca. Tam, gdzie można się szybko dostać, wleką się pod górę wycieczki szkolne. Panny w pantoflach, panowie w lśniących czystością adidasach. Pytają, czy daleko jeszcze. Mało ludzi z plecakami, ale zdarza się na nich trafić. Zawsze to radość. Pogoda pozostaje ta sama – słońce lub długotrwały deszcz.
Próbuję polecić naszym gościom z Niemiec, dokąd wybrać się na wycieczkę. Mają przewodnik, ale niewiele im pomaga. Cóż polecić? Na połoniny idą wszyscy. Jedyny sposób żeby uniknąć tłumu i nie stracić widoku, to pójść tam nocą, na wschód lub zachód słońca. Idealna jest do tego Połonina Caryńska, ponieważ wejście z przełęczy zajmuje tylko około pół godziny.
Na Tarnicę tłumy wcale nie mniejsze. Znów jedyna rada to wybrać się wcześnie rano i pójść później czerwonym szlakiem na Halicz, najładniejszy szczyt w okolicy. Jeśli pogoda dopisze, widać najwyższą część Bieszczadów (ze szczytem Pikuj) oraz Gorgany. Stamtąd podczas schodzenia widać dalszy odcinek Połoniny Bukowskiej, która jest wyłączona z ruchu turystycznego. Nie wiem dlaczego, ale jest tak odkąd pamiętam. Wiedzie przez nią szeroka droga, wyjeżdżona przez straż graniczną. Słyszałam, że da się tam pójść w nocy. Nielegalnie. Ewentualnie od strony Ukrainy – idzie tamtędy szlak zielony.
Rawki. To chyba moje ulubione szczyty. Szczególnie jesienią. Turyści często ich nie doceniają, więc bywa tam pusto nawet latem. Tymczasem z wierzchołka roztacza się piękny widok i jeśli tylko ma się odpowiednio dużo czasu, można przejść się pasmem granicznym: przez Kremenaros (gdzie znajduje się potrójna granica: Polski, Słowacji i Ukrainy), aż do Smereka. Ponieważ trasa ta zajmuje około 13 godzin, można zejść na dół wcześniej – w dolinie między Działem a pasmem granicznym biegnie stokówka, która dochodzi do Wetliny.
Łopiennik, najbliższy szczyt koło Cisnej. Choć jest gęsto zalesiony, to jednak znajduje się na nim punkt widokowy. Jesienią nie ma tu żywej duszy. Poza tym zawsze można wejść na któryś z rozłożystych buków, zapewniam, że widać jeszcze więcej.
Worek Bieszczadzki. Mimo że jest w nim stosunkowo płasko, to jednak spacer po tutejszych lasach, aż do przełęczy Opołonek (najbardziej na południe wysunięta część Polski!) dostarcza miłych wrażeń. Głównie dlatego, że prawie nikt się tu nie zapuszcza. Wydaje się, że czas w tym miejscu po prostu się zatrzymał.
Wetlina. Rzeka, nie miejscowość. Gdy jest ciepło, można się nią przejść kawałek, nawet na boso; najlepiej wybrać taki odcinek, na którym nie ma ani wsi, ani miasta. Czasami jest wystarczająco głęboko, aby móc się normalnie wykąpać (kawałek między Kalnicą a schroniskiem Jaworzec).
To wszystko można przejść pieszo. Jeśli jednak ma się okazję przejechać którąś z tych tras konno, to naprawdę warto! Z koniem raczej bez sensu pchać się na szczyty, ale istnieją dobrze oznakowane szlaki, które idą wzdłuż połonin.
Poza wędrówkami, można w Bieszczadach robić wiele ciekawych rzeczy. Warto spróbować tutejszych specjałów, m.in. placka po zbójnicku. Obserwować spadające w sierpniu gwiazdy (Perseidy 12‑14 sierpnia). Spędzić przynajmniej jedną noc na łące, pod gołym niebem. Przejść się (nie przejechać!) wzdłuż torów bieszczadzkiej ciuchci. Puszczać jesienią latawce. Porozmawiać chociaż przez chwilę z miejscowymi ludźmi, są naprawdę życzliwi i mają czym się podzielić. Wstąpić na któryś ze starych cmentarzy, są bardzo zniszczone, z wielu prawie nic nie zostało, ale jest w nich „to coś”). Śpiewać wspólnie przy ognisku, w takim miejscu jak na przykład „Tramp” w Cisnej. Obejrzeć tablicę pamiątkową przy wejściu na żółty szlak do Chatki Puchatka. Wiersz Harasymowicza w tym miejscu wygląda zupełnie inaczej niż w jakimkolwiek innym. Zimą natomiast właśnie tutaj najlepiej zjeżdża się na sankach oraz tworzy śnieżne budowle. Tych „warto” nazbierało się jeszcze więcej, ale nasi Niemcy i tak wybrali najkrótszą drogę na połoniny, mimo zerowej widoczności ze szczytu.
Przyjeżdżam w Bieszczady od piętnastu lat, więc mogę bez obaw powiedzieć, że znam je jak własną kieszeń – a mimo to wciąż odkrywam nowe rzeczy (w kieszeniach też nie zawsze wiem co mam). Jedną z nich – małą, niemądrą, ale uroczą – były tytułowe stworki. Urzekły mnie swoimi nazwami i aż wstyd mi się zrobiło, że ich wcześniej nie znałam. Jak widać, przewodniki mają swoje dobre strony, ale Bieszczady w miarę możliwości polecam zwiedzać na własną rękę, bo łatwo ominąć coś pięknego, gdy głowa schowana jest w opisach mijanych przez nas miejsc.