Szlak naszych marzeń
Jest 3:30. Siedzimy tuż za szczytem Połoniny Caryńskiej (1297 m n.p.m.). Przejrzyste niebo, wieje zimny wiatr, przed nami piękny widok na Rawki. Wcinamy banany i śmiejemy się z zaistniałej sytuacji.
Ja: Ej, w ogóle skąd wziął się ten pomysł?
Asia: Ale na co?
Ja: Na przejście całego czerwonego szlaku.
Asia: Ja zawsze chciałam go przejść.
Ja: Ja też.
Asia: Właśnie. A potem było „To co? Jedziemy?”
Ja: Faktycznie, ale to dość niesamowite…
Już spieszę z wyjaśnieniami. Mniej więcej rok temu podjęłyśmy decyzję, że przejdziemy Główny Szlak Beskidzki, który – jak sama nazwa wskazuje – biegnie przez Beskidy (nie wszystkie), zaczynając od Ustronia, a kończąc na Wołosatem. Sam pomysł brzmiał super, lecz mało realnie, dopóki w grudniu nie pojawił się plan trasy. Liczyłyśmy godziny, oglądałyśmy mapy z nazwami miejsc, które prawie nic nam nie mówiły. Wyszło 19 dni. Ktoś powiedział: „To niemożliwe, tym szlakiem idzie się przynajmniej miesiąc!”. Sprawa wyjazdu przycichła do czerwca. Wreszcie wśród ogólnego przedobozowego zamieszania udało się ustalić dokładną datę wyjazdu i konkretny pociąg. I tak to się wszystko zaczęło…
Nie będę opisywać wszystkiego dzień po dniu, bo byłoby to dość monotonne i ciekawe tylko dla nas. Ten tekst powstaje głównie po to, aby podzielić się najlepszymi wspomnieniami oraz doświadczeniem. Kto wie, może ktoś, kto ma podobne marzenie, przeczyta to i zobaczy, że nie tak trudno je zrealizować? Chcielibyśmy, żeby tak było.
Z kim, czym, jak…
Chodzenie po górach, oprócz chodzenia, zawiera w sobie także ważny element – rozmawianie. Dlatego jeśli wybieramy się na dłuższą wędrówkę, warto dobrać sobie odpowiednie towarzystwo. Parę linijek wcześniej użyłam liczby mnogiej. Warto krótko przedstawić uczestników naszej wyprawy.
Z Asią znamy się od 7 lat. Jest sporo rzeczy, w których się różnimy, ale jedno na pewno nas łączy – kochamy góry. W związku z tym spędzamy w nich sporo czasu i na brak kondycji nie narzekamy. Asia jako jedyna z nas przeszła szlak od początku do końca.
Z Fredem znam się od roku. Zdecydował się jechać głównie dlatego, że pomysł brzmiał „fajnie”. Sam zbyt wiele górskiego doświadczenia nie posiadł (za to świetnie sobie radzi na żaglach) – wnioskuję to z ambitnych planów żywienia się wyłącznie chlebem, kiełbasą i zupkami chińskimi. Rzeczywistość niestety szybko pokazała swą prawdziwą twarz i Fred wrócił do domu po trzech dniach wędrowania.
Z Grześkiem znam się od 5 lat. Dojechał do nas po tygodniu i mimo zepsutej kostki dał sobie radę.
Ja. Nie lubię pisać o sobie. Napiszę więc, że zniknęłam na tydzień (przeziębienie i zlot ZHP to główne czynniki), przez co ominął mnie Beskid Sądecki i Niski (czego żałuję, ale zdążyłam te góry już kiedyś poznać).
W góry najłatwiej (ale nie najtaniej!) dojechać pociągiem. Tak też się stało, ale mieliśmy pecha, bo tym, do którego wsiedliśmy, jechało również trzystu kibiców, którzy dla rozrywki zatrzymywali pociąg (hamulec bezpieczeństwa na pewno znacie…). W związku z tym powstało opóźnienie. Ot, cztery godziny. TLK – tanio, pewnie, punktualnie.
Ekwipunek
Żeby jak najbardziej ograniczyć koszty (do 600-700 zł), wzięliśmy ze sobą namiot, sprzęt do gotowania oraz jedzenie. Nasze plecaki ważyły przez to po 15–18 kg. I było to za dużo. Idealny plecak powinien ważyć nie więcej niż 12 kg. Poza tym powinien być dobrze wyregulowany oraz mieć pokrowiec (od deszczu).
Namiot okazał się dobrym pomysłem, okazało się za to, że opóźnia o godzinę poranne wyjście na szlak (naprawdę nie wiemy, czemu złożenie go zabiera aż tak dużo czasu).
Zdarza się, że spanie w schronisku (na podłodze) lub w agroturystyce jest porównywalne z kosztami rozbicia się na campingu. Nasze noclegi zamykały się w przedziale 0–34 zł.
Kupowanie jedzenia na miejscu zwiększa koszty, ale komfort naszych pleców byłby większy, gdybyśmy kupowali je na bieżąco. To, czego trzeba wziąć ze sobą dużo, to czekolady i suszone owoce (te produkty potrafią być tam nawet dwa razy droższe niż w mieście!). Prawie codziennie udało nam się zjeść ciepły posiłek, warto było również od czasu do czasu skorzystać z usług gastronomicznych schroniska. Na wszystkie nasze kulinarne eksperymenty zużyliśmy jedną dużą butlę campingazu (450 g).
Mieliśmy naprawdę fantastyczną pogodę; nigdy nie zmokliśmy na tyle, żeby rzeczy w plecakach były mokre. Tutaj powinno nastąpić wyliczanie rzeczy, które ze sobą mieliśmy, ale tak naprawdę wystarczy wykorzystać algorytm pakowania się na obóz wędrowny, więc nie będziemy Was tym zanudzać. Natomiast z ciekawszych rzeczy: bardzo spodobała nam się usłyszana od kolegi Asi teoria trzech koszulek. Jedną mamy na sobie. Drugą pierzemy i suszymy (np na plecaku). Trzecia jest schowana w plecaku na wszelki wypadek (gdybyśmy zmokli etc.). Poza tym zostało poczynione odkrycie, że nieszczelne buty stają się bardziej szczelne, gdy zakładamy na nogi więcej skarpetek (oczywiście bez przesady, robi się niedobrze, gdy zabraknie miejsca na stopę).
System chodzenia
Chodziliśmy po 45 minut, z 15-minutowymi postojami. Okazało się, że wówczas idealnie mieścimy się w czasach zapisywanych na tabliczkach. Co drugi postój (mniej więcej) jedliśmy coś małego. Jeśli trasa była dłuższa, oprócz ogromnej ilości czekolady, pochłanialiśmy również coś na ciepło (np. gorący kubek). I momentalnie odzyskiwaliśmy siły! Jeśli chodzi o wodę, to każdy posiadał 1,5-litrową butelkę, którą zawsze dało się uzupełnić w okolicznych strumieniach. Dziennie robiliśmy średnio 34 GOT-y (dla niewtajemniczonych; 1 GOT to 100 m podejścia lub odległość 1 km). W związku z tym pobudki były dość wcześnie (koło godziny 7.00–8.00), do tego staraliśmy się spać przynajmniej osiem godzin. Życie pokazało, że po trzynastu godzinach marszu z plecakiem (lub szesnastu bez niego), ma się już dość wszystkiego. Nie polecamy. Optymalny czas to sześć–siedem godzin. Niestety, nierealne przy naszym 19-dniowym planie.
Mapy
Warto znaleźć takie, które oprócz czasów przejść mają też napisane odległości oraz przewyższenia. Wbrew pozorom nie jest to informacja, która pojawia się w każdym egzemplarzu. Pod tym względem polecamy wydawnictwo Compass. Laminowanie mapy w warunkach domowych zajmuje pół godziny i zdecydowanie jest warte poświęcenia tego czasu. Niestety, nawet jeśli mapy są zeszłoroczne, to też nie wszystko się na nich zgadza (przykładowo część pól namiotowych nie istniała i w zamian stały tam sklepy spożywcze – mało przyjemnie odkrycie po 10-godzinnym marszu).
Na zbolałe…
…plecy, ramiona, stopy. Tak, tak, wszystko niby wygodne, ale zawsze coś się obetrze lub ktoś się zaziębi. W apteczce było sporo rzeczy, ale używaliśmy przede wszystkim tego: altacet ice (chwilowo pomaga na wszelkie bóle stawów), maść rozgrzewająca (stosowana na noc pomaga stawom bardziej niż altacet), plastry oraz woda utleniona (na odciski i bąble), bandaż elastyczny (kolana), posypka (bizmutu galusan zasadowy – niesamowita nazwa, błyskawiczne działanie na obtarte plecy i ramiona) oraz krem alantan (łagodniejsza wersja posypki), witamina C, wapno, aspiryna. I folia NRC – najlepiej gdy każdy ma swoją, bo trudno się owinąć jedną, nawet we dwie osoby.
Przebiec przez góry to nie sztuka, warto coś stamtąd wynieść, a opowieści ludzi są zawsze warte wysłuchania.
Ludzie (wg Asi)
Najbardziej niesamowite na górskim szlaku (poza oczywistymi widokami, jeśli pogoda sprzyja) w Beskidach są rozmowy z ludźmi na szlaku i w schroniskach, zwłaszcza w miejscach, gdzie nie da się dojechać samochodem. Mając w perspektywie takie schronisko, warto zaplanować trasę tak, żeby wcześniej do niego dojść i mieć czas na rozmowy z ludźmi. Przebiec przez góry to nie sztuka, warto coś stamtąd wynieść, a opowieści ludzi są zawsze warte wysłuchania. Nawet, jeśli jest to krótka pogawędka o tym, dokąd zmierzamy i gdzie już byliśmy. W małych schroniskach „na uboczu” szansa na spotkanie prawdziwych turystów i miłośników gór rośnie. Fajnie jest móc dzielić się z innymi wrażeniami z trasy, wiedząc, że Ci ludzie chcą tego słuchać. Mając świadomość, że oni nas rozumieją.
Inny punkt widzenia (wg Grześka)
Zupełnie inaczej patrzy się na góry, gdy zna się je tylko z mapy lub jakieś ich kawałki z harcerskich rajdów. Gorce, Beskid Sądecki, Bieszczady, były dla mnie odrębnymi masywami, teraz wydają się być niczym nawleczone na czerwoną nitkę szlaku. Są blisko. Pod tym względem, największe wrażenie wywarł na mnie ostatni dzień wędrówki. Cisną znam, Jasło również, lecz nigdy nie szedłem na ten szczyt z tej strony. Po dwóch godzinach na horyzoncie wyłonił się Smerek. Czułem się dziwnie, biorąc pod uwagę, że ostatni środek transportu jakim się poruszałem to pociąg relacji Warszawa – Zakopane. A teraz, po dziesięciu dniach jestem nagle w miejscu, które tak dobrze znam. Naprawdę niesamowite uczucie.
Szalone? (wg mnie)
Od samego początku słyszałam „znudzi Wam się”, „porąbało Was?”. Ludzie na szlaku, gdy mówiliśmy dokąd idziemy reagowali różnie. Jedni ściskali nam ręce, gratulowali, doczekaliśmy się także sformułowania „szacuuun” od grupy szkolnej młodzieży. Odbyła się również taka rozmowa, między pracowniczką schroniska, a starszym panem: „Oni to mają zdrowie”, „Nie… To po prostu zboczeńcy”. Były różne chwile, lepsze i gorsze. Najbardziej zapadły mi w pamięć dwie rzeczy.
Pierwsza z nich to burzowy dzień w Gorcach. Zatrzymaliśmy się w bacówce, żeby przeczekać nawałnicę. Po chwili przyszły owce. I kozy. A potem ich właściciel. Opowiedział nam o nich dużo. W ten sposób już wiem, że kozy to jedne z mądrzejszych zwierząt i każda z nich ma swoje imię (owce również). A także poznaliśmy tajemnicę dzwonków na szyjach.
Druga z nich, to dzień ostatni. Zdecydowałyśmy się przejść na lekko przez połoniny i gniazdo Tarnicy, rozpoczynając nocą, kończąc następnego dnia po południu, bez spania po drodze. I tak też się stało. Zajęło nam to 16 godzin. Ale było pięknie. Nie trzeba było używać latarek, na Tarnicy byłyśmy pierwsze. I nie myślałam, że pamiętam aż tak dużo piosenek, żeby móc je śpiewać przez połowę tego czasu.
Podsumowując
Kończy się sierpień. Za dwa dni wyjeżdżam. Nie chcę wyjeżdżać, bo gór mi mało. Nie tylko mi zresztą. Asia wróciła i już chciałaby być tu z powrotem.
A podsumowując nasz wyjazd:
liczba km: 451,3
liczba przewyższeń: ok. 19 000 m (część liczona ręcznie, więc możliwa pełna niedokładność)
liczba dni: 18
trasa: Ustroń Polana – Czantoria – Wielki Stożek – Kubalonka – Przysłop – Barania Góra – Magurka Radziechowska – Węgierska Górka – Słowianka – Hala Rysianka – Hala Miziowa – Student – Jaworzyna – Głuchaczki – Mędralowa – Markowe Szczawiny – Babia Góra – Hala Krupowa – Rabka Zdrój – Maciejowa – Turbacz – Studzionki – Lubań – Krościenko n. Dunajcem – Przehyba – Rytro – Krynica – Hańczowa – Bartne – Chyrowa – Rymanów Zdrój – Wisłoczek – Tokarnia – Komańcza – Wołosań – Cisna – Jasło – Fereczata – Smerek – Kalnica – Połonina Wetlińska – Połonina Caryńska – Ustrzyki Górne – Szeroki Wierch – Tarnica – Halicz – Rozyspaniec – Wołosate
(mapa)
koszt: 700zł
reszta: bezcenna
I wiecie co jeszcze Wam powiem? Marzenia się spełniają, ot co.
Pwd. Joanna Walewska - Na co dzień studiuję na Politechnice Warszawskiej. Połowę mojego życia stanowi harcerstwo (obecnie prowadzę drużynę żeńską). Czas wolny poświęcam na wszelkie formy aktywności fizycznej, a w szczególności na moją pasję, którą (jak już Kasia wspomniała) są góry.
ćw. Grzegorz Bińka - drużynowy 151 WDW „A co może pójść źle?”. Student IV roku na Wydziale Geologii UW. Zamiłowanie do gór i wszystkiego, co znajduje się wysoko.