Raj z krótkim okresem przydatności do spożycia
Miami to nie Nowy Jork czy Los Angeles. Tutaj największą i w sumie jedyną atrakcją turystyczną są złociste plaże nad Atlantykiem i niekończący się sezon wakacyjny. Dobre i to. A jednak Miami to coś więcej niż Międzyzdroje czy Jurata. Co konkretnie?
Miami to bezkonkurencyjnie azyl numer jeden dla zmarzniętych Jankesów z Północy, którzy co roku spędzają kilka dni wolnego w grudniu na wygrzewaniu się na plaży. Dodatkowo jest to także miejsce znane wśród amatorów nocnego życia: South Beach Ocean Drive – główna ulica na wybrzeżu – po zmroku zmienia się w jedną wielką kolejkę już pijanych lub dopiero upijających się klubowiczów, którzy potrafią wydać nawet 100 dolarów za wstęp i kolejne kilkaset w środku, byleby tylko móc się pochwalić w poniedziałek w pracy jak dobrze się tu bawili. Zwłaszcza że istnieje duża szansa na przypadkowe spotkanie z jakąś gwiazda z pierwszych stron gazet; do grona ekskluzywnych mieszkańców zalicza się m.in. Lenny Kravitz, Enrique Iglesias, Shakira, Ricky Martin czy Oprah Winfrey.
Ale jak to w każdej bajce bywa, to co jest największym skarbem, może także sprowadzić nieszczęście. Tak mniej więcej można określić to, co widać kilka kilometrów od centrum, czyli mniej lub bardziej ubogie latynoskie dzielnice. Ocean bowiem poza świeżą bryzą i muszelkami przyniósł także emigrantów z Kuby (oddalonej o około 300 km), którzy traktują ten kawałek Florydy dosłownie jak własną wyspę. Ta sytuacja zmusiła owianych nie najlepszą sławą Amerykanów do posługiwania się na co dzień innym językiem niż ojczysty, aby w jakiś sposób dogadać się z coraz większą mniejszością. Obecnie istnieją supermarkety, fast-foody, salony fryzjerskie, restauracje, a nawet szkoły, gdzie mówi się tylko po hiszpańsku. Espanyol jest również najczęściej słyszanym językiem na ulicach.
Oczywiście ta różnorodność kulturowa ma też i swoje plusy, choćby w postaci spopularyzowania kuchni kubańskiej. Jednak poza interesującym menu (należy spróbować Arroz con Pollo, kurczak w oryginalnych przyprawach, z ryżem i czarną fasolą) są traktowani raczej jak zło konieczne – na równi z aligatorami, na które właśnie zaczął się sezon łowiecki. Ci naturalni mieszkańcy półwyspu są obok czyściutkich plaż i celebrytów kolejną turystyczną atrakcją, która rokrocznie przyciąga mnóstwo amatorów mocnych wrażeń. Na YouTube można znaleźć film o Polaku, który dokarmia małego jaszczura prawdopodobnie gdzieś w tych okolicach: http://www.youtube.com/watch?v=fFxdDCIAS6c. Kultowego Forfitera i „gierary hir” sparodiował również Cezik w swoim teledysku.
Codzienność w Miami wygląda mniej rozrywkowo; niewiele jest tutaj zielonych skwerów, gdzie by można uchronić się przed słońcem, a ludzie praktycznie nigdzie nie ruszają się bez swoich czterokołowych przyjaciół, co tłumaczy się dużymi odległościami do centrum (czasem nawet dochodzi do 30 km) i nie najlepszym transportem publicznym. Możliwe że dlatego modelowym sposobem na spędzanie wolnego czasu jest buszowanie po centrach handlowych, gdzie w weekend czasami wręcz trudno się przebić przez tłumy znudzonych zakupowiczów. O dziwo, żadnych szalonych wyprzedaży (takich jak choćby na Wyspach Brytyjskich) nie ma, co nie zmienia faktu, że modowe szaleństwo istnieje – bo jak inaczej nazwać zakup kurtek z „cicikiem” i kozaków z zamszu w mieście, w którym temperatura w styczniu nie spadnie poniżej 20 stopni Celsjusza? Ze względu na bezlitosny klimat okoliczne dzieci nie ulepią sobie też na Święta bałwanka (ostatni raz śnieg spadł w 1977 roku) ani nie zbiorą kasztanów i żołędzi jesienią – chociaż może dłubią ludziki z kokosów…?
Na ten melancholijny obraz nakłada się też fakt, że rano nie budzi mieszkańców świergot ptaków ani kolorowych papug, ale hałas przelatujących samolotów (naprawdę nisko latają) lub ewentualnie kosiarki pod oknem (popularne zjawisko zwłaszcza na droższych osiedlach). Dość przygnębiające wrażenie sprawiają też emeryci i renciści pracujący w wielkich mallach jako pakujący zakupy przy kasach (nie ma sensu tłumaczyć, że można to zrobić samemu, bo tylko się obrażają) lub „naganiacze” wózków sklepowych, które bardzo często z czystego lenistwa nie są odstawiane na swoje miejsce, tylko zostawiane na parkingach. Rekompensują to trochę rozmowy z kasjerami, którzy bardzo często poza zdawkowym „how are you?” lub „cómo está?” zagadują klientów: „Ale masz fajna koszulkę! Gdzie kupiłaś?”, „Czy my się skądś nie znamy?”, „Może wymienić Pani te banany, wyglądają na nieświeże?”. Raz nawet byłam świadkiem jak klient rozpoznał w kasjerce dziewczynkę, którą spotkał 20 lat temu podczas przeprawy łódką z Kuby do Miami.
Miami to z pewnością egzotyczna opcja dla Europejczyków, jednak po tygodniu leżenia na plaży i wydawania fortuny w klubach i butikach, nawet rozpoznanie wśród plażowiczów Shakiry możne nie być dostateczną rozrywką. Z drugiej jednak strony, w jakim innym zakątku Ameryki można spotkać siedzących na ulicach Kubańczyków sączących mate i znaleźć w basenie prawdziwego aligatora?