Wakacje uczą pokory
Po raz pierwszy od wielu lat miałem okazję spędzić typowo harcerskie wakacje, co zasadniczo oznacza, że nie byłem praktycznie na żadnym nieharcerskim wyjeździe. I choć były to wyjazdy skrajnie różne, skłoniły mnie do refleksji nad naszym Związkiem.
Przed wakacjami w „Na Tropie” ukazał się artykuł Michała Piotrowskiego pt. „Ja nie chcę uciekać stąd”. Autor bardzo ostro wypowiadał się na temat podziału w Związku Harcerstwa Polskiego na „nas” i „ich”. Jeszcze przed wakacjami może bym rozważył jego argumenty i stwierdził, że to jest nasza wspólna organizacja i powinniśmy robić zrzutki, jak w każdej kochającej się rodzinie.
Powakacyjnie mogę napisać, że ten podział istnieje i w ogóle nie można go kwestionować. Tylko nieco odwracając tezę tego przedwakacyjnego felietonu mogę stwierdzić, że to nie my – drużynowi, instruktorzy hufca, wędrownicy tworzymy ten podział. Tworzą go ludzie oddaleni od normalnej harcerskiej działalności. Ale by nie pozostawać w sferze abstrakcyjnych dywagacji, pozwolę sobie opisać kilka sytuacji z tegorocznych wakacji. Każda z nich miała miejsce na wyjeździe harcerskim.
Przede wszystkim przypomina mi się obóz stały na Litwie, który z wielu powodów był ciężkim przeżyciem i niemalże co dnia dostarczał nowych wyzwań. Jednak mam poczucie, że sprostaliśmy tym wyzwaniom. Daliśmy radę dzięki temu, że w codziennej pracy postawiliśmy na braterstwo.
Pisząc te słowa widzę przed oczami samochód obozowy zakopany w ogromnej kałuży, ale są tam też wędrownicy, którzy umorusani błotem dzielnie go wypychają. Pamiętam, jak w kilka osób przenosiliśmy wielkie drzewo, żeby traktor mógł przejechać. Nie byłoby tego wszystkiego, gdyby nie harcerskie braterstwo.
Wiem, przytoczyłem ekstremalne sytuacje, ale warto odwołać się też do takich zwykłych, codziennych. Jak pożyczenie karimaty druhowi, który zapomniał zabrać plecaka z pociągu, częstowanie się czekoladą, która nie była wcale powszechnym obozowym dobrem, czy wreszcie dzielenie wspólnego kubka na obozowej stołówce.
Teraz już tak różowo nie będzie. W tym roku w ośrodku Perkoz odbywał się Zlot Drużynowych połączony z Letnią Akcją Szkoleniową. Pomyślałem: jak harcerskie wakacje, to harcerskie wakacje. Zapisałem się na kurs namiestnictw starszoharcerskich.
Mój pobyt na LAS-ie nie trwał jednak długo, nie wiem, czy spędziłem tam nawet pół godziny. A dlaczego? A dlatego, że postanowiłem długi weekend sierpniowy spędzić nad polskim morzem. Po drodze do Warszawy znajduje się Olsztynek, dlatego myśląc racjonalnie i dbając o stan domowych finansów, stwierdziłem, że najlepiej byłoby przenocować tam jedną noc, ponieważ LAS zaczynał się dzień później. Jednak nie było tam dla mnie miejsca, nie było dzielenia się kubkiem, a co najgorsze nie było wśród organizatorów najmniejszej chęci pomocy.
Co zatem było? Wiele zatroskanych min należących do osób bardzo zmartwionych tym, że przyjechałem. No, bo co my z druhem teraz zrobimy? Nie odpisałam druhowi na maila, czy jest możliwość wcześniejszego noclegu, jakie niedopatrzenie – to mniej więcej tam usłyszałem, ale to nie oddaje w pełni tego, czego tam doświadczyłem.
Ośrodek był całkowicie pusty, dlatego miejsca na rozbicie małego, dwuosobowego namiotu nie brakowało. Swoją drogą mogłem się rozbić w najdalszym zakątku i przez te kilkanaście godzin być niewidoczny, poczytać książkę, pójść na wędrówkę. Zapewniam, że potrafię zająć się sobą.
Zostało mi złożonych kilka propozycji. Jedną z nich tu opiszę, bo moim zdaniem ona w pełni oddaje istotę podziału na my – oni. Została mi złożona następująca propozycja – druh zostanie, ale będzie musiał do otwarcia ciężko pracować przy pionierce zlotu, ale nie dostanie nic do jedzenia, bo przecież nie jest przewidziana druha obecność.
Wsiadłem do samochodu i pojechałem. Następnego dnia rano byłem w pracy.
Od połowy sierpnia zakładam drużynę wędrowniczą, bo spojrzałem do góry na struktury znajdujące się nade mną i doszedłem do wniosku, że moje miejsce jest wśród wędrowników i harcerzy starszych. Dlatego zachowajmy podział na „nas” i „ich”, bo nigdy bym nie chciał zobaczyć swojego harcerza odmawiającego komuś kawałka trawy do spania. Bez braterstwa możemy co najwyżej starą polską tradycją sztandar wyprowadzić