Student świeżo upieczony
Od dwóch lat z tęsknotą wypatrywałam na horyzoncie początku kolejnego etapu nauki. Pomińmy temat czemu. Droga była długa, stresująca, a wszyscy uparli się jeszcze, żeby mi o tym przypominać – nauczyciele, mama, znajomi, nawet ulotki rozdawane na ulicach. W końcu nadszedł ten moment…
Maj – matura. Zdałam, nie opiłam jej, bo jak to, w piątki zakładam mundur harcerski i nie umiałabym inaczej się cieszyć? Zwłaszcza, że dla mnie to był długi, ale wciąż zaledwie początek. Maj odchorowałam, człowiek nie jest stworzony do życia w długo utrzymującym się stanie stresowym. Zaraz potem przyszedł czerwiec i też był nerwowy – upłynął mi pod znakiem pisania planu pracy i przygotowywania obozu. Gdzieś w tak zwanym międzyczasie szukałam sobie pracy na wakacje, znalazłam praktyki – bezpłatne, ale ciekawe, bo związane z pracą redaktorską, choć w zupełnie, jak się później okazało, nieinteresującym temacie branżowym. Plan napisany, wysłany, wszystko gotowe, ale na obóz jeszcze nie pojadę, bo rejestracja w irk – to taki, całkiem niegroźny, fragment wielkiego usosa (o tym za chwilę). Znowu stres, bo trzeba wybrać kierunki i dobrze by było, jeśli nie w tysiącach, bo jednak rejestracja kosztuje. Że Uniwersytet Warszawski to dla mnie było jasne, ale trudność, jaką miałam w wybraniu trzech kierunków, co do których jestem zdecydowana – oj, bolało!
Lipiec – w końcu dojechałam na obóz. Na obozie niewesoło, bo moje dzieci (lubiłam tak nazywać swoich harcerzy jednak) okazały się nieprzystosowane do ciężkiego wieku, jakim jest dojrzewanie. Znowu stres, że nie wychodzi, jakby się chciało. W połowie obozu wyjazd do Warszawy – trzeba złożyć papiery, skoro się już człowiek gdzieś dostał. Na dwa kierunki! I niestety znowu trzeba wybierać. Zamknęłam oczy, przygryzłam wargę i wybrałam. Rano pojechałam na wydział z teczką, wciąż niepewna, czy to TEN kierunek i trochę zapłakana, bo na inny się nie dostałam, a okazał się właśnie bardziej interesujący. Wracałam do domu wcale nie pewna, czy papiery zostaną tam, gdzie je zostawiłam jeszcze jutro. Zostały, a ja wróciłam na obóz. To było trudniejsze niż jakaś tam matura. Zostałam do dzisiaj z dolegliwościami brzucha po tamtej nerwówce.
Sierpień. Trochę pracowałam w ramach praktyk, trochę się leniłam, korzystając z okazji. Cieszyłam się prywatnym życiem i błogim stanem nieświadomości przyszłego studenta. Co prawda gdzieś wciąż nade mną ciążyły zmiany nie tylko te dobre, wynikające z nowej organizacji życia, ale wyrosłam z liceum ze świadomością, że z podniesioną głową łatwiej przyjmuje się od świata konsekwencje swoich decyzji, niekiedy już całkiem dorosłych. Więc było zbijanie bąków, spacery za rękę po całej stolicy, praca w redakcji i trochę układania spraw, przede wszystkim tych harcerskich – to jednak spora część mojego życia i nie chcę już tego zmieniać, po pewnym przesycie harctrixem znalazłam swój złoty środek i każdemu tego życzę, a niektórym dziękuję za uświadomienie mnie w tej kwestii. Potem był cudowny tydzień w Bieszczadach, absolutnie prywatny, odcięty od reszty świata. I powrót do Warszawy. I tak naprawdę tu dopiero zaczyna się cała historia.
Ach, USOS! Choć ja się nie będę tak zachwycać i będę go, na przekór i ze złości trochę, pisała małymi, niech ma za swoje. Potrzebną wiedzę zdobyłam jeszcze w sierpniu – przejrzałam fora, poczytałam na stronie UW, co to jest i z czym to się je. Popytałam starszych znajomych. Właściwie byłam gotowa na zmierzenie się z tym „Uniwersyteckim Systemem Obsługi Studiów” – brzmi mądrze, ma ułatwiać życie, ale ja już wiem, że to bujda dla nic niewiedzących.
18 września, wieczorem. Muszę pójść wcześnie spać. Nie wiem, kto tak to wymyślił, chyba sprawdzają, jak bardzo nam zależy, ale na połowę obowiązkowych przedmiotów mój kierunek rejestrację zaczyna o szóstej rano dnia następnego. Brat wyjeżdżał na obóz integracyjny, więc mnie rano obudził i zdążyłam się zalogować na usosie. Otworzyłam sobie wszystkie potrzebne karty w przeglądarce i czekam klikając co chwila f5. Nikt nie wie, jak dużo chętnych będzie, czy może to będzie wygadało jak z ogunami 15 września – trzy sekundy i zapomnij, że chciałeś się gdzieś zapisać. Nikt nie chce ryzykować. 5:58, nasz system mówi, że zostały dwie minuty. Zaczyna być nerwowo. 6:00 – rejestracja zablokowana. Co jest!? Zaraz się skrzyknęliśmy na fejsbuku, nikomu nie działa. Sekretariat otwarty od 9, więc o 9 ktoś do pań dzwoni – przecież od początku miało być o 12. Dobrze, poczekam do 12 i będzie. O 12 usłyszeliśmy, że rejestrować się możemy kolejnego dnia. Zgadnijcie od której? Tak…
19 września, godzina 5:50. Wszyscy znowu siedzą przed komputerami. Naprawdę chcielibyśmy mieć to już z głowy. 6:00, a my z sześciu możemy zarejestrować się jedynie na jeden przedmiot. Resztę musimy zaliczyć, ale usos nam mówi, że nie mamy uprawnień do ich zaliczania. Ręce opadają, powieki też. Jest wcześnie, zimno, my znów się fantastycznie integrujemy na fejsbuku i wyrzekamy, klniemy, marudzimy, myślimy, kombinujemy, planujemy straszne zemsty i morderstwa lub wręcz odwrotnie – wyznajemy usosowi miłość. O 11 panie z sekretariatu mówią, że nie mają zielonego pojęcia, co się dzieje, że to się zdarza pierwszy raz i musimy czekać. Ponoć nie tylko my, cały wydział ma problem. Wieczorem mamy szukać na stronie informacji. Wszyscy myślimy – super, pewnie znowu nam powiedzą, że jutro o szóstej…
Historia ma happy end na nasze szczęście. Ustawili nam rejestrację na 18 i mimo chwilowego komunikatu tuż przed: „Trwa aktualizacja danych. Przepraszamy”, wszystkim udało się zarejestrować na to, co chcieli. Teraz pozostaje tylko problem, że obowiązkowe zajęcia się pokrywają, ale to zupełnie inna opowieść.
I w sumie bardziej mnie to śmieszy niż złości. Ot, przygoda. Bo przecież pozytywnie trzeba patrzeć na świat, wtedy jest ładniej i jakoś tak w ogóle ludziom lepiej. Mogłabym wyklinać, że teraz wieczorem, kiedy w całym „Na Tropie” wszystkie działy dymią od pracy i kiedy piszę te słowa, to czuję się jak zombie, ale wolę myśleć, że to był taki „chrzest biszkopta”. Od teraz jestem studentem, który wie, co to usos. O!