Karolina Północna – Lekcja odpowiedzialności ze szczyptą przygody
Jechać samemu czy w grupie? Planować każdy dzień, każdą minutę ze wszystkimi szczegółami, czy raczej poddać się losowi? Pozwolić, by ktoś inny kierował wycieczką czy samemu być przewodnikiem? Oto Karolina Północna – czyli jak czasem warto wziąć odpowiedzialność za własne czyny.
Na początku muszę Wam się do czegoś przyznać – szczęście zazwyczaj mi dopisuje. Przed rokiem zgłosiłem się do programu wymiany studenckiej, w ramach którego mogłem wyjechać do Miami na Florydzie. I co? I udało mi się! (nie wiem jak, ale się udało). Wszystkich zaintrygowanych muszę niestety rozczarować, że nie był to żaden program prowadzony przez polski uniwersytet, a angielski University of Leicester, gdzie jestem studentem. Jako harcerza wszędzie mnie nosi – góry, lasy, wycieczki długie i krótkie, miesięczny autostop po Hiszpanii czy weekendowy wypad na wietrzne wzgórza Walii. Wszystko mnie woła. Chyba to wyniosłem też z domu, gdyż odkąd skończyłem dziewięć lat, nie mieszkałem w jednym miejscu dłużej niż kilkanaście miesięcy. Także skoro po roku na Florydzie wracam do Europy, warto wyrwać się z „Magicznego Miasta” („Magic City” – jedno z wielu przezwisk Miami) szalonych klubów nocnych, wiecznego latynoskiego karnawału i pięknych jachtów bogaczy i zobaczyć, co jeszcze Stany Zjednoczone mają do zaoferowania.
Koniec semestru. W Polsce piękna zima – śnieg po pas, syberyjska temperatura. A u mnie? 80 stopni w cieniu. Gwoli ścisłości, 80 stopni Fahrenheita, ale i w przeliczeniu na Celsjusza brzmi nieźle (27). Zatęskniłem za zimą. W Miami mawiają: Świeci słońce? Idź na plażę! Pada deszcz? Też idź na plażę! Bo zanim tam dotrzesz, po deszczu pozostanie już tylko wspomnienie. Nie bez kozery na wszystkich tablicach rejestracyjnych na Florydzie jest napisane sunny state. Po pół roku wygrzewania się na plaży, gdzie chmury zasnuwają niebo tylko po to, żeby piętnastominutowy subtropikalny deszcz przeszedł równie szybko, jak przyszedł, zacząłem tęsknić za widokiem śniegu.
Kolega wraz ze swoją dziewczyną jadą akurat do Karoliny Północnej odwiedzić kuzyna przed Świętami. Szybkie spojrzenie na mapę przekonuje mnie, że chociaż Karolina Północna to historyczne Południe, Appalachy w zachodniej części stanu z pewnością dostarczą wytęsknionych zimowych wrażeń. Więc zabieram się z nimi. W drogę! Zależny od kolegi, jego samochodu i jego kuzyna, u którego będziemy nocować, nie powinienem grymasić. Przejmują więc kierownictwo, a ja z boku obserwuję, co się dzieje, i z każdym dniem coraz bardziej żałuję, że zdałem się na łaskę i niełaskę zmotoryzowanego kolegi. Z niewiadomych do tej pory przyczyn odwlekamy wyjazd o jeden dzień. Potem kolejny. I kolejny. W końcu jest, jedziemy. Po męczącej i długiej podróży dzień odpoczynku nikogo nie dziwi. Potrzebujemy dnia relaksu. Tylko dlaczego dzień zamienia się w tydzień?! Podczas gdy reszta śpi (po całej nocy grania w Zombie na x-boksie), ja wybieram spacery po okolicy. Ale w końcu mówię: dość! Wsiadam w autokar i jadę szukać przygody. Najpierw jednak muszę ją znaleźć, co nie jest takie proste bez własnych czterech kółek.
Ameryka to dziwny kraj. Tutaj albo masz samochód, albo nie należysz do społeczeństwa. Tuż obok pięknych limuzyn i sznura samochodów marek GMC, Buick, Lincoln, Cadillac, Audi, raz na jakiś czas przemknie autobus, pełen tych, którym w życiu się nie poszczęściło. Dziwnym zrządzeniem losu 90% z nich to Murzyni, Mulaci, Latynosi i wszyscy inni kolorowi. Białych – garstka. Jednak jestem na Południu, więc odsetek rasy białej jest znacznie zredukowany w stosunku do średniej krajowej – warto o tym pamiętać. Rozkładu autobusów próżno szukać na przystankach. Jeżeli jesteśmy w odpowiednim mieście, to rozkład możemy znaleźć w Internecie lub na stacji metra (tylko dlaczego rozkład jazdy autobusów można znaleźć w metrze? – tego nikt nie wie), ale to i tak nie ma żadnego znaczenia, bo komunikacja miejska jeździ, jak chce. Jedynym w miarę rzetelnym środkiem transportu publicznego jest metro. I tu już liberalizm rasowy jest trochę większy. Ale tylko trochę. Podobnie w miastach, np. Charlotte na południu stanu: tylko kilka przecznic od pięknych biurowców i szklanego centrum stoi dworzec autobusowy. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt wspomniany powyżej. Korzystasz z autobusu międzymiastowego zamiast pick-upem połykać kilometry – jesteś nikim. Naokoło dworca ciągną się rozległe, puste parkingi i na wpół wyburzone hale zakładowe. Gdzieś wokół grilla na środku placu zgromadziła się wesoła gromadka, gdzie indziej na ławeczce zakapturzeni miłośnicy zielarstwa oddają się swojej pasji. Malutki dworzec zapachami i wyglądem przypomina Dworzec Centralny w Warszawie sprzed remontu. Moje pojawienie się z dużym turystycznym plecakiem budzi słabo skrywane zainteresowanie innych podróżnych. Rozglądam się – znudzona pani w okienku kłóci się o coś z dwumetrowym wielkoludem, trójka młodzieży głośno puszcza beat z telefonu komórkowego. Kilka osób śpi po kątach z różnego rozmiaru i kształtu bagażem. Plecaki, paczki, obwiązane pudełka i pełno toreb foliowych – wszystko, co tylko można sobie wyobrazić. Udaje mi się bez większych przeszkód kupić bilet. I nie dajcie sobie wmówić, że jest jeden język angielski. Ktoś, kto próbował się dogadać z Murzynem z Południa z krokiem poniżej kolan, będzie wiedział, o czym mówię. Ale co ja bzdury opowiadam! Murzyn z obrzeży miast, biały redneck z Południa, Meksykanin z Kalifornii, Kubańczyk z Miami, Kreol czy hindus Bóg wie skąd – z żadnym z nich pewnie bym się nie dogadał. Getta tworzą swoje własne gwary oraz slangi i trzeba czasami wielkiego wysiłku woli, by wszystkich zrozumieć.
Uwolniony od znajomych wsiadam w pierwszy autobus jadący w kierunku Appalachów. Nie wiem, gdzie będę spać, co będę robić, ale cel jest jasny – góry. Jadę do Boone w poszukiwaniu śniegu i przygody. Jestem też zdeterminowany spędzić następną noc w lesie – sprawdzić, czy zimą w górach jest to w ogóle możliwe. Szczęście na razie mi nie dopisuje. Dojeżdżam późno wieczorem do deszczowej dziury w ziemi, gdzie jest wprawdzie wielki mall, ale nic poza tym. Śnieg owszem, był – ale kilka dni temu. Teraz strugi deszczu spłukują ostatnie resztki brudnej brei. Późna noc, czarne chmury zawieszone groźnie nad miastem i wszechobecna przygnębiająca plucha uniemożliwiają stwierdzenie, czy miasto znajduje się w dolinie czy na wyżynie. Niemniej zewsząd błyskają rzadko rozrzucone światełka. Czy to lampki zawieszone na gankach górskich chatek? Czy może tylko refleksy miejskich świateł odbijających się od białych czap śniegu pokrywających szczyty? A może to reflektory samochodów snujących się uważnie górskimi serpentynami?
Poranek odsłania jeszcze zamglone i przykryte chmurami grzbiety gór wszędzie wokół. W końcu los się do mnie uśmiecha. Jeszcze tylko śniadanie w małym barze przy szosie i w las! I tu miły polski akcent – sprzedawca proponuje mi Polish sausage za kilka dolarów. Smakuje wprawdzie jak kiepskiej jakości parówka, ale jako posiłek w Wigilię na obcej ziemi – w sam raz.
W końcu czuję, że jestem w swoim żywiole. Coraz wyżej, coraz zimniej, śniegu coraz więcej. Mijam niszczejące gospodarstwa, zaśmiecone podwórka. Zupełnie jak w Polsce. Ktoś wychodzi na ganek i bacznie mnie obserwuje, gdzie indziej szczeka pies. Z czasem droga zamienia się w ścieżkę, domostwa zanikają, a ludzi nie ma w zasięgu mojego wzroku. Wychodzę na szczyt, ale niewiele widać – wszystko spowija mgła i ciężkie chmury. Zbliża się już wieczór, najwyższa pora znaleźć miejsce na nocleg.
Noc jest wyzwaniem samym w sobie. Temperatura spada poniżej zera, po kilkudniowych deszczach wszystko mokre, mgła powoduje, że wilgotność sięga 100%. Silny wiatr co chwila zrywa brezent, a skostniałe z zimna ręce bezskutecznie próbują rozpalić ognisko. Zapada zmrok. Niedaleko przebiega sarna, w oddali wyją kojoty. Po kilku próbach ognisko w końcu błyska najpierw nieśmiało, później podsycane podmuchami powietrza z moich płuc coraz śmielej i wyżej, aż w końcu rozbłyska wesoło. Wkrótce siedzę ciepło i przytulnie pod zwalonym pniem zajadając ciasteczka – kolację wigilijną. Morale od razu się poprawia.
Noc da się przetrwać, jednak robienie tego w pojedynkę nie należy do najprzyjemniejszych doświadczeń . Ognisko szybko gaśnie, więc co pół godziny budzę się z zimna i dorzucam drew do ognia. Bardzo ważnym jest, by zawczasu przygotować drzewo i to tak, by było na wyciągnięcie ręki. Złota zasada: jeśli myślisz, że masz już wystarczającą ilość chrustu na całą noc – zbierz dwa razy tyle. Wstawanie o czwartej nad ranem po więcej drewna nie jest niczym przyjemnym.
Noc przetrwałem. I rano zostaję wynagrodzony. Nie ma nic bardziej uszczęśliwiającego jak przywitanie pierwszych promieni słońca na górskim szczycie, siedząc na zwalonej kłodzie i zajadając owsiankę z ogniska. Czuję, jak po zimnej nocy ciepło owsianki błogo rozchodzi się po ciele. Przez polanę przebiega sarna, ale na mój widok po sekundzie widać już tylko pierzchającą między krzewami białą plamę. Ktoś kiedyś powiedział, że sarny mają białe kupry chyba tylko po to, żeby móc dostrzec, jak zwierzę już znika. Chmury, które wczoraj uniemożliwiały jakikolwiek widok, teraz opadły odsłaniając całe piękno gór. Oto siedzę na środku oceanu, a szczyty wyrastają z fal obłoków tworząc bajeczną scenerię. Po prostu czekam, by w każdej chwili na horyzoncie pojawił się żaglowiec.
Od tamtej nocy już mi się tylko szczęści. Spędzam kilka dni w Blowing Rock – baśniowej mieścinie jakby prosto z bajki o Świętym Mikołaju. Wśród śniegu i trzaskającego mrozu latarnie rozświetlają kolorowo główną ulicę, a w tych kilku kawiarniach, które można tam znaleźć, serwowana jest pyszna gorąca czekolada. Wszędzie wokół górskie szlaki, wodospady, mosty zawieszone na przełęczach, dom, gdzie kręcono „Zieloną Milę” oraz słynny w całej okolicy „zakręt Forrest Gumpa”. Ale na pierwszy plan wysuwają się ludzie, z którymi krzyżują się moje ścieżki. Kobieta, spotkana na szlaku, która po kilku zdaniach oferuje mi nocleg (chyba w odpowiedzi na mój wygląd: dwie lewe ręce i mina kaczora); CouchSurfer, który przez 12 lat pracował w Disneylandzie i okazuje się być szalenie interesującym i zabawnym gospodarzem; małżeństwo, które widząc mnie błąkającego się wśród zamkniętych sklepów zaprasza na bożonarodzeniowy lunch; starszy inżynier, który napotkany w pubie przez dwie godziny próbuje mnie przekonać, że to właśnie ja jestem w stanie wymyślić formułę matematyczną zapewniającą mi bogactwo i szczęście; czy wreszcie maratończyk, który zapytany przypadkowo w barze o jego sympatie futbolowe (czytaj: futbol amerykański), po piętnastu minutach proponuje podwieźć mnie 600 kilometrów na południe. A przykładów ludzkiej dobroci i gościnności było w tej podróży dużo więcej.
Z pewnością lepiej wstać z kanapy i ruszyć przed siebie niż całe noce grać w x-boksa. Warto też mieć plan ramowy i choć trochę mieć wpływ na przebieg swojej podróży. Bo potem można skończyć nie robiąc nic przez cały tydzień. Ale czy należy wszystko planować? Karolina Północna nie była zaplanowana w ogóle. To los mnie tam rzucił, a ja chętnie poddałem się wiatrowi i przeżyłem najbardziej nieprawdopodobne Święta w życiu, sprawdzając granice własnej wytrzymałości, chyląc czoła przed pięknem Matki Natury, nawiązując zwariowane przyjaźnie i ciesząc się każdą chwilą w tym rozwarstwionym społecznie kraju, jakim jest Ameryka. I o to właśnie chodzi – bo najciekawsze jest to, co czeka nas za zakrętem.
PS Zdjęć z wyprawy niestety brak – przez przypadek utopiłem aparat w pralce…
Marcin Wilk - student matematyki na Uniwersytecie w Leicester, w Anglii. Obecnie na wymianie studenckiej w Miami. Zapalony turysta i podróżnik, wieczny poszukiwacz (choć sam nie jest pewny czego). Harcerz z warszawskiego Mokotowa. Entuzjasta wszystkiego, co niezbadane, a także tego, co zakurzone i zapomniane. W wolnych chwilach gra w szachy i uczy się kolejnego języka. Miłośnik piosenki turystycznej i poezji śpiewanej. Misja na ten rok: przetrwać cztery miesiące w Ameryce Południowej.