Niewiele potrzeba
Chciałbym wam opowiedzieć o tym, ile możecie zyskać zostawiając w domu walizkę na kółkach i zarzucając plecak na ramię. Spakować tylko to, co niezbędne, i zostawić dużo miejsca na wspomnienia.
Nie jestem typem człowieka, który jeździ na wycieczki z biurami podróży. Gdzie tylko się da, podróżuję przy pomocy CouchSurfingu. W dużym skrócie jest to społeczność internetowa zrzeszająca otwartych ludzi z całego świata. U jej podstaw leży idea oferowania sobie nawzajem „darmowych” noclegów. W tym przypadku „za darmo” trzeba jednak wziąć w cudzysłów, ponieważ za miejsce na kanapie płacisz czasem pomocą przy pracach domowych, czasem dokładaniem się do domowego budżetu, ale najczęściej po prostu szczerym uśmiechem i garścią historii przy wieczornej herbacie. W zamian spędzasz czas z ludźmi z różnych stron świata (nierzadko w jednym mieszkaniu spotyka się kilku surferów z różnych państw), słyszysz niesamowite historie z dalekich krajów, ciągniesz rozmowy do późnych godzin nocnych. Jeśli masz szczęście, zasmakujesz tradycyjnych aragońskich potraw u rodziców swojego gospodarza, a czasem wykąpiesz się w krystalicznie czystym jeziorze ukrytym wśród stromych grani. Do takich miejsc nie trafisz ze zorganizowaną wycieczką.
Ledwie kilka tygodni temu, kiedy podróżowałem wokół Dominikany, couchsurfer, u którego nocowałem, wprowadził mnie do podziemi zamku satanistycznego szaleńca. Przemierzając ciemne korytarze oświetlaliśmy drogę przed nami latarką i raz po raz mogliśmy dostrzec rzeźbę z wyciosanym bólem na twarzy czy tajemniczy tron, którego przeznaczenia mogłem się jedynie domyślać. Naprzeciw stał kamienny ołtarz, a na nim leżał ukrzyżowany Chrystus. Gdyby nie CouchSurfing, prawdopodobnie nigdy bym tam nie trafił. Równie ciekawie spędzałem czas w Gwatemali, gdzie w niewielkiej wiosce natknąłem się na lokalne wydarzenie folklorystyczne. Mogłem próbować miejscowych potraw, podziwiać tradycyjny taniec i kolorowe stroje tancerzy, a kiedy tylko nasyciłem brzuch i oczy, otoczył mnie tłumek zaciekawionych dzieci. Nauczyły mnie one kilku wyrażeń w lokalnym języku Majów kaqchikel i zasypywały pytaniami przeróżnej natury. W tym czasie wraz z moim gospodarzem byliśmy jedynymi „gringo” w wiosce.
Couchsurfing nie sprawdza się jednak w terenie. W lasach, górach czy parkach narodowych naszym gospodarzem może być co najwyżej niedźwiedź albo para szopów praczy. Dlatego często podróżuję z namiotem przytroczonym do plecaka i nie planując szczegółowo trasy daję się zawieść losowi w przypadkowe miejsca. Podczas podróży po Hiszpanii nocowałem na plażach czy na pustynnych piaskach andaluzyjskiej sierry. Kiedy po takiej nocy wychodziłem z namiotu przywitać wschodzące słońce, stwierdziłem, że nic więcej do szczęścia nie jest mi potrzebne. Nie dalej jak kilka dni temu w Gwatemali jechałem wśród zapadających ciemności na otwartym pick-upie. Na niebie już zapalały się pierwsze gwiazdy, kiedy samochód nagle stanął na środku drogi, a z szoferki wyszło dwóch mężczyzn oświadczając: „Nos faltó gasolina!” (pol. zabrakło nam benzyny). W Gwatemali prawie nikt nie wyjeżdża na drogę po zmroku z obawy przed bandytami, a tymczasem my znaleźliśmy się na kompletnym pustkowiu… Na szczęście niewiele ponad kilometr dalej było miasteczko, w którym udało mi się odszukać hotelik i bezpiecznie spędzić noc. Ale ta przygoda mogła skończyć się zupełnie inaczej.
Niebezpieczeństwo jest niejako wpisane w taki sposób podróżowania – licząc na serdeczność spotykanych ludzi czy nocując na dziko niekiedy możemy po prostu skusić los. W Barcelonie zostałem niemal okradziony śpiąc na plaży (obudziłem się, kiedy złodzieje wyciągali mi plecak spod głowy!), z kolei na Dominikanie strażnik hotelu wymierzył do mnie z karabinu, kiedy próbowałem niepostrzeżenie przedostać się przez teren prywatny na niewielką wysepkę.
Choć nieraz najadłem się strachu, bilans takich podróży jest zdecydowanie dodatni. Inaczej nie mógłbym spotkać tych wszystkich fascynujących ludzi, którzy raz za razem uświadamiają mi, że mniej może znaczyć więcej. Pisząc ten tekst siedzę sobie przed hostelem położonym gdzieś w gwatemalskiej puszczy, a tuż obok mojego stolika Meksykanin Bernardo i Argentyńczyk Laudelino grają wspólnie na gitarach. Nie mają wiele pieniędzy, a na nocleg i dalszą drogę zarabiają właśnie graniem. Ich cel – Argentyna. Są bez wątpienia najweselszymi i najszczęśliwszymi gośćmi w tym hostelu, a może i w całej Gwatemali.
Najcieplej wspominam jednak hiszpańsko-amerykańskie małżeństwo z malutkiej wiosce u podnóży Pirenejów. Jessie i Maria własnymi rękami remontują niewielkie domostwo, większość pożywienia pozyskują z własnego ogródka, na strychu chowają kury, a ubrania piorą mydłem domowej produkcji. Jak możecie się domyślić, ich dom zawsze stoi otworem dla sąsiadów i przybyszów z dalekich stron. Jessie jest najbardziej lubianym mieszkańcem wioski, a na pytanie, dlaczego porzucił życie w Stanach, odpowiada:
Mam kochającą mnie żonę, staram się pomagać innym, mam dach nad głową, jem w większości to, co sam zdrowo i organicznie wyhoduję – bez pestycydów i innych trucizn. Prowadzę szczęśliwe życie. Czego więcej potrzebować?
No właśnie? Czego więcej potrzeba nam do szczęścia?
Marcin Wilk - student matematyki na Uniwersytecie w Leicester, w Anglii. Zapalony turysta i podróżnik, wieczny poszukiwacz. Harcerz z warszawskiego Mokotowa. Entuzjasta wszystkiego, co niezbadane, a także tego, co zakurzone i zapomniane. W wolnych chwilach gra w szachy i uczy się kolejnego języka. Misja na ten rok: przetrwać cztery miesiące w Ameryce Południowej.