Wędrownicza wyprawa na Wschód
Chcieliśmy połączyć wszystko w jedno. Zrobić nie tylko wędrowny, ale także wędrowniczy obóz. Służba, wyczyn, praca nad sobą… Dwa tygodnie tak pełne wrażeń, że aż ciężko uwierzyć, że to tylko 14 dni!
Zaczęliśmy od służby. Dzięki współpracy z profesorem Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, p. Januszem Smazą, odnaleźliśmy Krzemieniec. To miasteczko na Wołyniu, gdzie uczył się Słowacki, gdzie sąsiadują kirkuty żydowskie, cmentarze tatarskie, prawosławne i katolickie; obowiązuje czas wschodni, a gdy jeden z obrządków ma swoje święto – wszyscy mają święto.
Sam dojazd był pewnym wyzwaniem, ale o wschodnim sposobie podróżowania powiem może nieco później. Przyjął nas u siebie serdecznie uśmiechnięty człowiek w szortach – proboszcz tamtejszej polskiej parafii. W tym niewielkim miasteczku od razu wszyscy wiedzieli, że ma gości.
To nie zabawa dla panienek!
Ksiądz zaprowadził nas na cmentarz polski (gdzie spoczęli między innymi profesorowie Gimnazjum Krzemienieckiego), który mieliśmy odnawiać. Trzeba było chwycić kosę albo karczownik, ruszyć w nieznane i uważać, żeby nie zgubić się w tej dżungli, nie wpaść do jakiegoś dołu i nie dać się zabić przez trujący barszcz Sosnkowskiego.
– To nie zabawa dla panienek!
– Dla PANIENEK nie. Dla wędrowniczek – owszem.
Tak nasza dżungla zaczynała przypominać coś zagospodarowanego przez ludzi, podczas gdy sterta zieleni rosła i rosła…
Spod mozolnie odskrobywanego mchu wyłaniały się daty, nazwiska, historie.
Naszym oczom ukazały się zabytkowe nagrobki. Trzeba było pod kierunkiem profesora przystąpić do oczyszczania i odskrobywania. Spod mozolnie odskrobywanego mchu wyłaniały się daty, nazwiska, historie. Najcenniejszymi nagrobkami mogą się już zająć konserwatorzy zabytków.
Pod koniec służby odwiedził nas zespół wędrowników z Hufca Mokotów. Jak widać, wsparcie w cięższych przypadkach było przydatne. Niektóre nagrobki były rozsadzone przez wrośnięte w nie drzewa.
Ciężką pracę urozmaicaliśmy sobie spacerami po okolicy.
Albo też prawdziwą eksploracją terenu – jak kto wolał…
Nie zabrakło też kulturalnych rozrywek. W muzeum domu matki Słowackiego drużynowy dał spontaniczny koncert na zabytkowym instrumencie, o czym później pisała nawet lokalna gazeta!
W czasie naszej służby na cmentarzu miało miejsce lokalne święto prawosławne. Ponieważ nie wypadało wówczas pracować, zorganizowaliśmy dzień dla miejscowych dzieciaków.
Mali uczestnicy spotkania mogli dowiedzieć się trochę o skautingu, nauczyć się rozkładać namiot, pobawić się w przeciąganie liny i poczęstować się grochówką z ogniska i arbuzem krojonym maczetą.
Po ponad tygodniu rozstaliśmy się z Krzemieńcem i wyruszyliśmy na wędrówkę.
Na pożegnanie koniecznie wspólna fotka w kieckach: akcja #spakujsukienke na Ukrainę!
Kiedy przyjedzie coś do Nadwirnej? Dziś?
Sam przejazd marszrutkami z Krzemieńca przez Iwano-Frankowsk i Nadwirną w Gorgany był ekscytujący.
Dokąd pan jedzie? Ile płacę? Da nam pan rachunek? Gdzie mamy wysiąść? Czy 50 osób to nie za dużo jak na ten samochód? Mamy duże plecaki, zmieścimy się? Skąd odjazd do Iwano-Frankowska? Kiedy przyjedzie coś do Nadwirnej? Dziś? Kiedy będziemy w Bystricy? Czy pan jedzie dalej?
Odpowiedzi na takie i inne tego typu pytania wcale nie są oczywiste… Rozkłady funkcjonują z małą dokładnością, właściwie im dalej w góry, tym mniejszą, za to kierowcy jeżdżą coraz szybciej po coraz gorszych drogach. Nieraz miałam duszę na ramieniu, gdy kierowca opowiadając mi o czymś i żywo gestykulując wymijał z zawrotną prędkością na dziurawej, krętej drodze przedpotopowy traktor albo furmankę. Od wtedy przestałam narzekać na polskie drogi, kierowców i transport zbiorowy.
Na zdjęciu widać jedną z najlepszych dróg – na innych zdjęcia wychodziły po prostu zbyt rozmazane…
Gdy wreszcie po zmroku dotarliśmy na polanę w Gorganach, okazało się, że część grupy jadąca samochodem (ze sprzętem do prac na cmentarzu) ma większość naszych namiotów. Im nie udało się dotrzeć na wieczór (kierowca z Polski a nie z Ukrainy – wiadomo…). Szczęśliwie dzięki dogadaniu się trochę na migi, trochę na pojedyncze słowa (pani mówiła jakąś specyficzną gwarą) udało nam się przenocować w malutkim szałasie z Hucułką pasącą swoje owce na tej polanie.
Rano zobaczyliśmy przepiękną halę otoczoną przez potok, do którego wpadał wodospadem mniejszy strumień. Nie mamy zdjęć, ale musicie uwierzyć, że pod tym wodospadem brałam najwspanialszy (i najzimniejszy!) w życiu prysznic.
Gdy skompletowaliśmy ekipę, mogliśmy już ruszać na szlak. Przekonaliśmy się, że „szlak” w Gorganach to nie to samo, co szlak w polskich górach, chociaż i tak wybraliśmy ten najlepiej oznakowany.
Wodę często trzeba było czerpać samemu. Wiedzieliśmy, gdzie to robić, a których miejsc unikać dzięki poradom pana Dariusza Dyląga – przodownika turystyki górskiej, autora przewodników turystycznych również po Gorganach.
Na jednym z biwaków tuż koło nas przebiegło stado huculskich koni.
Gorgany krajobrazowo mogą się wydawać nieco podobne do czegoś, co już widywaliście. Jednak charakter, folklor tych gór jest niepowtarzalny. Wtórnie zdziczałe (kiedyś było tam wiele schronisk, na duże obozy harcerskie jeździła tam przedwojenna „Pomarańczarnia”), nieskażone komercyjną turystyką, robią wrażenie na Europejczyku. Na jednym z biwaków tuż koło nas przebiegło stado huculskich koni puszczonych wolno przez pasterza!
Celem naszej górskiej trasy był najwyższy szczyt Gorganów – Sywula (1836 m n.p.m.).
Na szczycie można było odetchnąć lub usiłować złapać zasięg. To było jedyne miejsce, gdzie była na to szansa.
Można też było robić sobie zdjęcia (na fotografii kadra: Antek – phm, komendant obozu, były komendant Szczepu „Pomarańczarnia”, Jagoda – przyboczna, Jurek – drużynowy):
Niestety, kapryśne Gorgany nie pozwoliły nam cieszyć się za długo. Piękna pogoda się załamała i musieliśmy wcześniej niż przewidywał plan zejść do wsi. Miejscami urwista ścieżka robiła wrażenie we mgle i ulewie, ale oczywiście było zbyt mokro, by wyciągać aparat i za zimno, by komuś chciało się robić zdjęcia.
W drodze do Lwowa mieliśmy sporo szczęścia. Udało nam się złapać marszrutkę do Iwano-Frankowska (miało jej nie być) i zanocować w domu pielgrzyma, który dzień później byłby już zamknięty. Na wschodzie drzwi dla wędrowców otwierają się łatwiej i ludzie są bardziej empatyczni i bezinteresowni.
Gdy dotarliśmy do Lwowa, oczywiście najpierw doceniliśmy prysznic, łóżko, czajnik elektryczny i wi-fi, a potem ruszyliśmy na miasto.
Na placach i ulicach Lwowa nie brakuje ruchomych i nieruchomych zabytków z minionych epok. Było co zwiedzać i podziwiać.
Znalazła się też chwila na zadumę… Po doświadczeniach w Krzemieńcu znów przyszła pora na zwiedzanie cmentarzy, tym razem tak ważnych dla nas jak Cmentarz Orląt Lwowskich.
Nasze dwie urocze przewodniczki, Marta i Anastazja, zaprowadziły nas do fantastycznych lwowskich kawiarni – każda inna, na swój sposób atrakcyjna.
Wieczorem zaprosiły nas na próbę swojego szkolnego zespołu tańców regionalnych. Gdy wyjeżdżaliśmy z dworca, który wygląda jak pałac (a toaletę ma jak z początków XX wieku!), wiedzieliśmy, że niedługo zatęsknimy za wschodem.
Już niebawem spodziewajcie się wieści o nowym międzynarodowym harc-projekcie 23 WDW „Binduga”.
Do zobaczenia na wędrownych ścieżkach lub Na Tropie!
Jagoda Pisarska - przyboczna 23 WDW „Binduga”, niedawno zamknęła próbę przewodnikowską. W harcerstwie najbardziej lubi różnorodność, akcje i wyprawy. Uwielbia tańczyć i jeździć na rowerze. Tegoroczna maturzystka, chce studiować energetykę.