20 000 kilometrów transsyberyjskiej żeglugi
Nasz przykład pokazuje, że chcieć znaczy móc. Pomysł podróży Koleją Transsyberyjską, który narodził się w pewien zimowy wieczór, zaprowadził nas przez Syberię, Mongolię, Chiny aż do Władywostoku. Ale cofnijmy się do początku i opowiedzmy tę historię jak należy – czyli po kolei.
Prolog: Ukraina
Postanowiliśmy wyruszyć ze Lwowa a następnie przez Moskwę, Bajkał, Ułan-Bator, Pekin dotrzeć do Władywostoku. No i z powrotem. Na początku lipca zebraliśmy się w Medyce na granicy polsko-ukraińskiej, skąd mieliśmy wyruszyć na wschód. Za 10 hrywien (ok. 4 zł) dojechaliśmy do Lwowa, gdzie korzystając z ofert wszędobylskich babuszek, zakwaterowaliśmy się w mieszkaniu na jednym z ukraińskich blokowisk. Za nocleg płaciliśmy 60 hrywien od osoby.
Lwów jest jednym z moich ulubionych miast, z niepowtarzalnym polsko-ukraińskim klimatem. Podczas przechadzek często można spotkać się z polskimi napisami na przedwojennych kamienicach, zaznać ukraińskiej serdeczności, a także wdać się w rozmowę z lwowiakiem z pokolenia naszych dziadków. Tacy z chęcią opowiedzą nam przedwojenne historie – szczególnie ci, którzy opiekują się grobami na Cmentarzu Łyczakowskim i Cmentarzu Orląt Lwowskich. Ceny są bardzo zbliżone do polskich, choć jak zauważył jeden z kolegów- łatwiej tutaj kupić alkohol niż chleb. Menu na każdą kieszeń to czeburiaki, czyli tatarskie pierogi wypełnione farszem z cebuli i baraniny.
Akt I: Moskwa
Kolejnym przystankiem była Moskwa. Do rosyjskiej stolicy za ok. 300 hrywien przywiózł nas pociąg pospieszny (wagon płackartyj, najtańszy z możliwych). – Przedziałów brak, a radziecka myśl technologiczna pozwoliła na upchnięcie łóżek tam, gdzie nasze PKP ledwie zmieściłoby siedzenia. W każdym wagonie znajdowała się kompaktowa łazienka z umywalką i samowar (darmowy wrzątek!). Prowadnica, czyli rosyjski odpowiednik naszej konduktorki, wręczyła każdemu pościel i ulokowaliśmy się na swoich łóżkach. Po pierwszym starciu ze wschodnimi kolejami, które trwało ponad 23 godziny, wysiedliśmy na moskiewskim dworcu.
Jeszcze w maju skontaktowaliśmy się z polskim kościołem w Moskwie, który za opłatą ok. 500 rubli zaoferował nam nocleg, z możliwością prania. Stolica Rosji, jak przystało na największe państwo na świecie, jest imponujących rozmiarów. Komunikację znacznie ułatwia jedenaście linii metra – bilet pojedynczy kosztuje ok. 22 rubli, a karnet na dziesięć przejazdów to wydatek rzędu 165 rubli. Warto przejechać się linią metra nr 5 (linia Kolcewaja – Okrężna). Na niemalże każdej stacji można zobaczyć mozaiki i płaskorzeźby z czasów komunizmu traktujące o krajach, wchodzących niegdyś w skład ZSRR– Białorusi czy Ukrainie. Moskwa, wbrew pozorom, nie jest drogim miastem. Ceny, za wyjątkiem ścisłego centrum, dorównują tym z warszawskiego śródmieścia.
Zanim wyruszyliśmy w dalszą drogę, do Ułan-Ude, musieliśmy wydrukować zakupione przez Internet bilety, w kasach samoobsługowych (na szczęście kasy działały również w wersji anglojęzycznej). Podobnie jak wcześniej, zdecydowaliśmy się na wagon płackartnyj. Obok oczywistych względów finansowych, za takim rozwiązaniem przemawiały atrakcje kulturowe- możliwość podróżowania w towarzystwie rodowitych mieszkańców Syberii. Standard nie różnił się niczym od ukraińskich kuszetek, za jednym wyjątkiem – tym razem prowadnica zaoferowała pasażerom śpiącym na górnych łóżkach szelki, z których można było skonstruować prowizoryczne barierki.
Podróżując Koleją Transsyberyjską, nie musimy martwić się o jedzenie. Co dwie-trzy godziny pociąg zatrzymuje się na kilkunastominutowe przystanki, podczas których można skorzystać z menu proponowanego przez wyczekujące na peronach babuszki. W ofercie można znaleźć ciepłe ziemniaki, blinciki z syrom (naleśniki z najlepszym serem, jaki kiedykolwiek jadłam), suszone ryby (choć to bardziej nadaje się jako przekąska do piwa), nadziewane pierożki, a także najróżniejsze ciasta i słodycze. Jednym słowem – jest w czym wybierać. A co do picia? Tutaj z pomocą przychodzi nam samowar z gorącą wodą, który notabene, przydaje się nie tylko do zaparzenia herbaty, ale również do zmycia z siebie trudów podróży. Toalety w rosyjskich pociągach są zamykane na kilka minut przed postojem w dużym mieście i uruchamiane ponownie po ruszeniu. Dysponując dwulitrową butelką możemy urządzić sobie prowizoryczny prysznic.
Wielu z was zastanawia się zapewne co można robić podczas kilku dni podróży w pociągu. Większość czasu spędza się w pozycji siedzącej lub leżącej (odespałam wszystkie zarwane noce przed egzaminami), rozmawiając z miejscowymi, grając z nimi w karty czy też czytając książki. Inną opcją jest wagon restauracyjny, który najpierw trzeba odnaleźć (nasz pociąg składał się z czterdziestu wagonów), co już samo w sobie sprawia sporo frajdy. Dla osób wrażliwych na zmiany czasu podróż może być nieco kłopotliwa – sami jedliśmy śniadanie w niemal każdym możliwym położeniu słońca i księżyca.
Droga z Moskwy do Ułan-Ude zajęła nam trzy dni. Zdecydowaliśmy się ominąć najbardziej popularną destynację w tym regionie – Irkuck – z uwagi na dużą ilość turystów oraz wysoki poziom zanieczyszczenia Bajkału. Co warto wiedzieć o samym Ułan-Ude? Przede wszystkim to, że jest stolicą Buriacji – autonomicznej prowincji Rosji. Buriaci stanowią tutaj 28% ludności. Wywodzą się oni z Mongolii i, inaczej niż ich słowiańscy sąsiedzi, praktykują głównie buddyzm oraz szamanizm. Na miejscu skorzystaliśmy z gościnności dziewczyny, którą poznaliśmy jeszcze w pociągu. Najpierw zaproponowała nam wizytę w prawdziwej bani (rosyjska odmiana sauny), a następnie obiad składający się z omulów (endemicznych ryb występujących jedynie w Bajkale).
W Ułan-Ude po raz pierwszy zetknęliśmy się z obowiązkiem rejestracji pobytu turystycznego. Prawo rosyjskie nakazuje, żeby przebywając w jednym miejscu dłużej niż trzy dni, zgłosić swoją obecność w hotelu lub budynku administracji (tzw. OVIR). Jako że chcieliśmy spędzić kilka dni nad samym Bajkałem, korzystając z wyrobionych znajomości, zarejestrowaliśmy się w jednym z hoteli. Właściciel hotelu poinformował o naszym pobycie odpowiednie służby i w ten sposób otrzymaliśmy kwitek uprawniający nas do prawie legalnego pobytu nad najgłębszym jeziorem na świecie. Rejestracja może nastręczać pewnych trudności, dlatego warto wcześniej zorientować się, czy obsługa hotelu bądź hostelu będzie skłonna wystawić nam dokument, podczas gdy my będziemy w tym czasie rozbijać namiot nad brzegiem Bajkału.
Już pierwszego dnia postanowiliśmy udać się do Ust-Barguzin położonego nad brzegiem jeziora. Stamtąd już tylko kawałek dzielił nas od Zabajklaskiego Parku Narodowego, który został utworzony w najczystszej części Bajkału. Pisząc „kawałek” mam na myśli „syberyjski kawałek”, który raczej trzeba pokonać samochodem niżeli pieszo. Na całe szczęście miejscowa ludność jest przyjaźnie nastawiona do autostopowiczów, dlatego nie mieliśmy większych problemów z przemieszczaniem się. Niestety transport ma też swoją cenę – autostop kosztuje tutaj około 80 rubli.
Bajkał, nazwany również „Błękitnym Okiem Syberii” jest nie tylko najgłębszym, ale i najstarszym jeziorem na świecie, a z uwagi na swoją wielkość (siódme miejsce w rankingu wszechczasów) obfituje w sztormy. Dla miejscowej ludności jest jednak przede wszystkim głównym źródłem utrzymania – jezioro ma duże znaczenie dla żeglugi oraz rybołówstwa. Co ciekawe, woda w tych rejonach jest tak czysta, że można ją pić wprost z jeziora. Bajkał to również atrakcja turystyczna dla Europejczyków a zarazem miejsce wypoczynku dla Rosjan. Wielokrotnie widywaliśmy miasteczka namiotowe, rozkładane przez mniej lub bardziej zamożnych panów z brzuszkami, którzy od czasu do czasu podrygiwali w rytm popsy (tandetnego miejscowego popu).
Akt II: Mongolia
Po krótkim pobycie nad Bajkałem zwróciliśmy się w kierunku granicy rosyjsko-mongolskiej. Do położonych przy granicy Nauszek dotarliśmy – tradycyjnie już – pociągiem, jednak tym razem zdecydowaliśmy się na miejsca w klasie obszczyj (najtańsze z możliwych, przypominają nieco nasze stare pociągi pospieszne). Niestety w Nauszkach nie udało nam się załapać na pociąg jadący przez samą granicę, w związku z czym skorzystaliśmy z usług przewoźników autobusowych obsługujących wycieczkowiczów. Do krainy potomków Czyngis-chana udało nam się wjechać dopiero po dwóch dniach. Niestety granica zamykana jest na noc, co skutkuje ogromnymi korkami, ponadto wiele czasu zmarnowaliśmy przez pijanego kierowcę, który podpadł rosyjskim strażnikom. Przez opóźnienia na granicy, nie zgłosiliśmy się na czas naszego pobytu w Nauszkach i celnik zażądał od nas kary w wysokości 2000 rubli od osoby. Tutaj z pomocą przyszła znajomość języka rosyjskiego i dokumenty potwierdzające status studenta. Lepiej nie ujawniać się, że potrafimy rozmawiać w języku angielskim, ponieważ wówczas celnicy mogą nie być już tak pobłażliwi. Jak się później okazało, przekroczenie granicy było jednym z największych wydatków podczas naszej wizyty w Mongolii. Ostatecznie udało nam się dojechać do Sükhbaatar, ale uczulam wszystkich wybierających się na pogranicze rosyjsko-mongolskie – nie lekceważcie prawa, nawet jeżeli obowiązek rejestracji wydaje się wam absurdalny. I gromadźcie dokumenty z podróży – bilety, kwitki, wszystko – nigdy nie wiadomo, kiedy mogą się przydać.
Zostawmy jednak to co uciążliwe i nieprzyjemne. Mongolia przywitała nas bardzo serdecznie – ceny w sklepach były trzy-, czterokrotnie niższe niż w Polsce. Za obiadową porcję baraniny z warzywami zapłaciliśmy zaledwie trzy złote. Z trunków, warto spróbować kumysu – napoju alkoholowego na bazie mleka klaczy, który uchodzi za lokalny przysmak. Abstynentom polecam z kolei soloną herbatę z mlekiem.
Przez Mongolię ciągnie się jedna nitka kolejowa, wybudowana jeszcze za czasów ZSRR. Bilet nocny do Ułan-Bator kosztował nas około 12 zł, a cały kraj można przejechać za kwotę tylko dwukrotnie większą. W pociągu po raz pierwszy zetknęliśmy się z językiem chińskim, chociaż w dalszym ciągu dominował język rosyjski. Z peronów zniknęły babuszki, a wagony były w nieco gorszym stanie niż przyzwyczaiły nas do tego rosyjskie standardy. W samej stolicy zakotwiczyliśmy w hostelu Gana’s Guesthouse, który oferował noclegi już od 12 zł za osobę i to ze śniadaniem. Zaoferowano nam również nocowanie w jurtach, czyli tradycyjnych mongolskich namiotach mieszkalnych.
Co ciekawe, w mongolskich sklepach można znaleźć polskie produkty – natrafiliśmy na kiszone ogórki, draże, a nawet soki marchwiowe. Jednak porównując ceny z supermarketu z tymi z restauracji, szybko doszliśmy do wniosku, że nie opłaca się samemu przygotowywać posiłków. Restauracje, w których stołują się Mongołowie są tanie i dobre – czegóż chcieć więcej?
Wybierając się do stolicy Mongolii trzeba wiedzieć, że Ułan-Bator nie oferuje zbyt wielu atrakcji turystycznych. Poza kompleksem świątyń buddyjskich (np. Gandan), muzeum narodowym, muzeum łamigłówek czy głównym placem z imponującym pomnikiem Czyngis-chana, znajdziemy tu niewiele ciekawego. Dlatego wielu turystów decyduje się na wynajęcie jeepa, miejscowego przewodnika i eksplorację interioru. Już za kwotę ok. 45$/dzień możemy podziwiać bezkres mongolskich stepów. Wypożyczenie własnego samochodu rozwiązuje problem komunikacji publicznej, która nie należy do szczególnie komfortowych – kiepskie drogi, przepełnione autobusy, a bagaż trzeba trzymać na kolanach. Dlatego wszyscy z utęsknieniem wyczekują postojów, podczas których dochodzi do ciekawych scenek, kiedy pasażerowie poszukują odrobiny prywatności celem załatwienia potrzeb fizjologicznych na bezkresnym stepie. O ile panowie wystarczy, że obrócą się plecami do autobusowej widowni, o tyle panie muszą wyczyniać zręczne akrobacje, by ukryć swoje wdzięki za źdźbłem trawy.
Akt III: Chiny
Z kraju słynącego z pustyni Gobi wybraliśmy się pociągiem do Państwa Środka. Inaczej niż większość turystów, wysiedliśmy przed granicą mongolsko-chińską, a po jej przekroczeniu kupiliśmy bilety już bezpośrednio do Pekinu – w ten sposób ominęliśmy drogie międzynarodowe połączenia. Opuszczając Mongolię trzeba pamiętać, że tamtejsza waluta jest (tugriki) niewymienialna poza granicami państwa.
O czym trzeba wiedzieć udając się do Chin? Przede wszystkim o tym, że w okresie wakacyjnym Chińczycy masowo wykupują bilety kolejowe, stąd może pojawić się problem z ułożeniem planu podróży. Ratunkiem okazują się nocne autobusy kursujące spod granicy, które po trzynastu godzinach wysadzają nas na przedmieściach Pekinu (ok. 90 zł).
Stolica Państwa Środka oszałamia wielkością, tłumami krążącymi po mieście już od piątej rano, a także zastępami policji. Tłok w samym mieście przekłada się na ilość turystów w Zakazanym Mieście czy miasteczku olimpijskim. Od tłumów można choć na chwilę uwolnić się wynajmując rower wodny w Pałacu Letnim.
Pekin pokrywa obecnie siatka składająca się z dziesięciu linii metra (jeszcze w 2009 r. było ich zaledwie sześć). Przejazd metrem kosztuje trzy juany (czyli ok. 1,5 zł), dlatego oszczędzanie na transporcie (np. wynajmowanie rowerów) nieznacznie wspomoże nasze fundusze. W chińskiej stolicy skorzystaliśmy z uprzejmości couchsurfera, który musiał zgłosić nasz pobyt na komisariacie policji. Nie chcąc nadwyrężać jego gościnności, przenieśliśmy się szybko do hostelu (można znaleźć już od 15 zł za nocleg).
Posiłki w chińskich restauracjach kosztują około 5-6 złotych, ale decydując się na knajpy dla obcokrajowców, z menu w języku angielskim, zapłacimy dużo więcej. Problem nieznajomości języka rozwiązuje słowniczek obrazkowy. Warto jednak pamiętać, że różnice kulturowe wpływają na różne rozumienie symboli, np. pokazując naszą „trójkę” (kciuk, wskazujący i środkowy palec) otrzymamy w sklepie nie trzy, a siedem bułek. Sami przymierzając się do zakupu kurczaka na obiad, wskazaliśmy kucharce w menu symbol, który wydawał się być odpowiedni. Jak się później okazało, zignorowaliśmy znaczek, który go poprzedzał – w efekcie dostaliśmy jajecznicę.
Osoby, które chcą posmakować orientalnych specjałów, każdego wieczora mogą udać się na jedną z głównych arterii miasta, gdzie na stoiskach ulicznych sprzedawców można skosztować smażonych skorpionów, krewetek, owadów i innych przysmaków. Wbrew pozorom, nie jest łatwo dostać psie mięso – większość ofert to chwyt reklamowy mający przyciągnąć turystów. Równie trudno zakupić chleb czy inne europejskie produkty śniadaniowe. Mam również złą wiadomość dla miłośników czekolady – jedynymi batonikami z przetworzonych nasion kakaowca, są koszmarnie drogie słodycze Dove. Cała reszta przekąsek to specyficzne przysmaki chińskiej kuchni, np. jagodowe Lay’s czy kiełbaski o smaku groszku. Warto nadmienić, że bardzo często produkty są sprzedawane po innej cenie miejscowym, a po innej (dwukrotnie wyższej) turystom.
Będąc w Pekinie nie wolno pominąć Wielkiego Muru Chińskiego, który znajduje się nieco poza miastem. Tutaj trzeba uważać na licznych naciągaczy próbujących wcisnąć turystom fałszywe bilety. W niektórych miejscach, takich jak Jinshanling, możliwe jest rozbicie namiotu na słynnym murze bądź spędzenie nocy w strażnicy. Nie potrzeba do tego specjalnych zezwoleń, dlatego nie warto zaprzątać sobie głowy organizowanymi dla wygodnickich „camping tours”.
Nastawiając się na korzystanie z CouchSurfingu, będziemy potrzebowali Internetu. Wybierając się do kafejki internetowej, nie zdziwmy się, kiedy właściciel za każdym razem będzie prosił o nasze dane. A surfując po sieci możemy zapomnieć o wizytach na takich serwisach jak blogspot.com czy Picasa. Cóż, cenzura jednak obowiązuje.
Po kilku dniach spędzonych w Pekinie zdecydowaliśmy się pojechać na północ przez miejscowość Haerbin, aż do Sukhenne na granicy chińsko-rosyjskiej. Tam czekała nas niemiła niespodzianka, ponieważ przejścia nie można było przekroczyć pieszo. Jedyną drogą powrotu do Rosji okazał się autobus, który kosztował ok. 100 zł.
Epilog: Rosja
Władywostok – pierwsza (bądź ostatnia – zależy od której strony patrzeć) stacja Kolei Transsyberyjskiej. Samo miasto nie oferuje zbyt wiele, poza portem i cumującymi w nim statkami wojennymi. Oczekując na nasz pociąg na zachód (bilety zakupiliśmy jeszcze w Ułan-Ude), udaliśmy się na wyspę Rossija, która dekadę temu była nieodstępnym dla cywilów terenem wojskowym. Prom kosztował zaledwie kilka złotych, a za tę cenę mogliśmy podziwiać cudowną zatokę i widok wojskowych statków, pływających nad ranem. Podróż powrotną do Moskwy spędziliśmy w towarzystwie rosyjskich studentów oraz przybyszów z Tadżykistanu. Nie brakowało wizyt milicji, śpiewów przy akompaniamencie gitar, recytacji wierszy, a także specjałów rosyjskiej kuchni. Oczywiście wszystko to w języku rosyjskim, dlatego polecam jego opanowanie przed wyjazdem. Wbrew ugruntowanym stereotypom alkohol wcale nie leje się strumieniami, a od czasu do czasu pasażerów wizytują milicjanci i spisują tych lubujących się w wysokoprocentowych napojach.
W ciągu dwóch miesięcy spełniliśmy marzenia, które wielu snuje przez całe życie, ale nie ma odwagi ich zrealizować. Wspomnienia z podróży ciągle powracają – kiedy znajduję bilet kolejowy, rachunek z chińskiego supermarketu czy dokument z rosyjskiego hostelu. Wyobraźcie sobie ile podobnych drobiazgów uzbierało się po przebyciu 20 tysięcy kilometrów pociągiem. Argentyński pisarz, Julio Cortázar, powiedział kiedyś, że wspomnienia mają tylko urozmaicać mało interesujące części przeszłości. No cóż, chyba nigdy nie jechał Koleją Transsyberyjską.
Dla dociekliwych: praktyczne informacje
Koszt dwumiesięcznej podróży przy korzystaniu z namiotu, spaniu w pociągach i okazjonalnie w hostelach wyniósł nas w 2009 r. po 4500 zł na osobę. Wyjeżdżając koniecznie trzeba się ubezpieczyć, jednak tutaj z pomocą przychodzi nam karta ISIC, która dodatkowo uprawnia do korzystania ze zniżek w hostelach (w przypadku wykupienia opcji „Hostelling International”), muzeach i środkach transportu, a także potwierdza nasz status studenta.
Nie było łatwo odnaleźć informacje o kosztach, wizach i problemach, jakie mogą spotkać nas na trasie. Lekturę zaczęliśmy od popularnego przewodnika „Kolej Transsyberyjska” wydawnictwa Bezdroża. Zaopatrzyliśmy się również w jedne z najpopularniejszych przewodników turystycznych na świecie, sygnowanych logiem Lonely Planet (okazało się to strzałem w dziesiątkę).
W pierwszej kolejności zainteresowaliśmy się szczepionkami. Lekarze zalecili nam zabezpieczyć się przed:
WZW A – żółtaczka typu A (I dawka, II po 6-12 miesiącach) – ok. 160 zł za dawkę.
Kleszczowe zapalenie mózgu – przenoszone przez kleszcze (I dawka, II dawka po miesiącu oraz III po 6-12 miesiącach) – ok. 110 zł za dawkę.
Przypominająca szczepionka na polio (po ukończeniu 20. roku życia warto się ponownie zaszczepić, jeżeli udajemy się w południowe rejony Azji) – I dawka ok. 65 zł
Dur brzuszny – I dawka – ok. 180 zł
Gubiąc się w meandrach prawa wizowego, postanowiliśmy powierzyć tę działkę profesjonalistom. Podróżowaliśmy w piątkę, a każdy z nas potrzebował trzech wiz (rosyjskiej, mongolskiej i chińskiej). Sama obsługa biura pośredniczącego kosztowała nas ostatecznie 140 zł od osoby.
Największym wyzwaniem, całkiem nieoczekiwanie, okazała się być wiza rosyjska dwukrotnego wjazdu – wszystko dlatego, że do wyrobienia dokumentu uprawniającego do wjazdu na terytorium Federacji Rosyjskiej wymagane jest zaproszenie. Agencja zaproponowała nam załatwienie takiego zaproszenia w pakiecie z wizą biznesową, gdyż jak twierdzili mogą wystąpić kłopoty z uzyskaniem dwukrotnej wizy turystycznej. Ostatecznie zapłaciliśmy 160 zł za dwukrotną wizę biznesową (ważną przez 90 dni), a zaproszenie od rosyjskiej firmy kosztowało dodatkowe 350 zł.
Mniejsze problemy były z uzyskaniem wizy mongolskiej (jednokrotna turystyczna jest ważna przez 30 dni) – koszt ok. 60 euro. Bez problemu wyrobiliśmy również wizę do Chin (jednokrotna turystyczna jest ważna przez 30 dni). Chińska ambasada w Polsce wymaga uiszczenia opłaty w wysokości 220 zł, choć jeszcze w 2009 r. istniała również możliwość wystawienia wizy w Ułan-Bator nieodpłatnie w budynku ambasady ChRL. Niestety nie wiem czy w dalszym ciągu można w taki sposób obniżyć koszty podróży.
Bilety na odcinek kolei w Rosji najlepiej kupować jak najwcześniej (nie wcześniej jednak niż 60 dni przed planowaną podróżą). W przypadku okresu wakacyjnego bilety są rozchwytywane, a większość wykupują agencje turystyczne oferujące wycieczki koleją transsyberyjską. Warto również pamiętać, że poza sezonem letnim obowiązuje niższa taryfa. Bilety można zakupić w serwisach www.rzd.ru lub www.poezd.ru (strony w języku rosyjskim). W 2009 r. bilet kosztował ok. 3390 rubli (ok. 370 zł) za odcinek z Moskwy do Ułan-Ude, skąd już tylko kilkanaście kilometrów dzieliło nas od jeziora Bajkał. Problemy pojawiły się kiedy wjechaliśmy do Chin – długie kolejki i brak biletów zmusiły nas do weryfikacji planów. Z kolei bilet powrotny, z Władywostoku do Moskwy, kosztował nas 5383 rubli (równo 600 zł).