3 maile, 5 telefonów

Archiwum / 04.12.2011

does-bible-say-helping-brother-800x800Pani Róża – tak nazywa ją teraz większość ludzi, którym pomogła. Zwierzęta, gdyby mogły mówić, też pewnie by ją tak nazywały. To żaden pseudonim wymyślony na zasadzie skojarzeń (np. z książką „Oskar i pani Róża”), żadne bajkowe naśladownictwo, żadne uproszczenie. Róża ma na imię Róża i tyle. A gdzie pojawia się hasło „Pani Róża”, tam pojawia się dobro.

 

Róża Pawlicka, mieszkanka warszawskiej Ochoty, nie ma jeszcze trzydziestu lat, ale przygodę z harcerstwem ma dawno za sobą. Trudno powiedzieć, czy to właśnie na zbiórkach i obozach nauczyła się miłości do bliźnich, bo w rozmowie nie wspomina o ZHP ani słowem. Róża ma własną historię do opowiedzenia, a w tej historii nie pojawia się ani jedna druhna.


Wszystko zaczęło się od babci

Był taki okres w życiu Róży, kiedy – z różnych względów rodzinnych – to właśnie ona musiała zająć się wymagającą ciągłej opieki babcią. – Przez długi czas byłam przykuta do domu, wtedy całkiem nie umiałam prosić o pomoc, więc męczyłam się sama z nieprzespanymi nocami, wychodziłam z domu maksymalnie na 5 godzin. To, bądź co bądź, przykre doświadczenie nauczyło Różę pomagania. Weszło jej to w nawyk i było tak naturalne, że pomagała wszystkim znajomym dookoła. Bez głębszej refleksji, bez poczucia ratowania świata. Po prostu.


Potem była powódź

Powódź dotknęła rodzinę Róży w szczególny sposób, choć nie bezpośrednio. Róża poczuła wtedy wyjątkową potrzebę niesienia pomocy ludziom cierpiącym w wyniku ataku żywiołu. Największym wsparciem okazał się być… Facebook. Róża wspomniała tylko na swojej tablicy, że zna ludzi potrzebujących. – Napisałam to na zasadzie „najwyżej nikt się nie odezwie”. Efekty znacząco przerosły jej oczekiwania. Lawina maili i telefonów od znajomych była zjawiskiem, w które Róża sama nie mogła uwierzyć. I wtedy chyba po raz pierwszy okazało się, że pomaganie naprawdę ma sens. W ciągu tygodnia uzbierała się cała góra rzeczy, które Róża mogła zawieźć powodzianom. Do pomagania nie zniechęciły jej przerażająco smutne miny, które zobaczyła na miejscu tragedii. Na szczęście.


…potem czytanie gazety…

Trzeba jednak mieć coś w sobie, nieważne czy się to wyniosło z harcerstwa, czy z domu, żeby przeczytać artykuł w Gazecie Wyborczej i sięgnąć po telefon. Trzeba być albo emerytką chcącą nakrzyczeć na redaktorów, że piszą nieprawdę, albo… Różą. Róża przeczytała tekst o neonie jednej z ochockich bibliotek. Neon jest zniszczony i muzeum szuka sponsora, który zapłaci za naprawę. – Pomyślałam sobie, no kurczę, to już Ochocian nie stać na to, żeby te 2 czy 3 tysiące uskładać? No i w mig piszę do muzeum, że tu potrzebna jest zrzutka, a nie szukanie sponsora. I że ja tu zaraz we wszystkim pomogę i kasę się zbierze raz dwa. Kilka działań, znów „kampania” na Facebooku, mnóstwo poznanych ludzi i Syrenka świeci. Wtedy Róża została „Panią Różą”. Pomaganie nie tylko ma sens, ale jest też przyjemne.

Na jednym neonie się nie skończyło. Do Róży zadzwoniła pani z muzeum z prośbą o pomoc w odnalezieniu neonu znad kultowego ochockiego baru mlecznego „Biedronka” (przy ul. Grójeckiej). Roża oczywiście pomogła, uruchomiła znajomych, coś sobie przypomniała, jakąś historię, poszła po nitce do kłębka i znów wygrała. – Teraz neon jest już naprawiony, wzbogacił zbiory muzeum, a ja znowu sobie pomyślałam – kurczę, 3 maile, 5 telefonów i znowu się udało. Pomaganie nie tylko ma sens i jest przyjemne, ale jest również proste.


…aż w końcu zwierzyna…

Wszystko wzięło się z Facebooka, jak czytałam posty na tablicy Fundacji pod Psim Aniołem typu „Mam coś dla Was, ale nie mam jak przywieźć”. My też się jakoś nigdy nie wybraliśmy, bo niby coś tam mieliśmy, ale czy to jest sens jechać z reklamówką ręczników i torbą jedzenia? Aż w końcu okazało się, że wcale nie trzeba jechać z jedną torbą jedzenia. Tok myślenia Róży był prosty – na Ochotę łatwiej przywieźć rzeczy niż jechać aż do Falenicy. Róża – znowu za pomocą Facebooka – zorganizowała zbiórkę wśród znajomych. Efekty? – Wyszło na to, że musiałam prosić znajomych, by asystowali z użyciem swojego auta, bo nie pomieściliśmy się do naszego – wzruszenie było spore, no i znowu wielka satysfakcja, że w chwilę udało się tyle osób zmobilizować. Róża wie już, że na pewno to powtórzy. Bo pomaganie nie tylko ma sens, jest przyjemne i proste, ale też daje dużą satysfakcję.


…a w finale Jeżyna.

Róża znalazła na ulicy jeża. I przygarnęła. Jeży z zasady się nie przygarnia, bo jeże są pod ochroną i jeżom jest lepiej na wolności. Ale to był bardzo mały jeż i ewidentnie potrzebna mu była pomoc. Roża podeszła do sprawy profesjonalnie – zadzwoniła do pogotowia jeżowego i jest z nim w stałym kontakcie. Stosuje się do wszelkich wskazówek. Jeż, gdy została odkryta jego płeć, otrzymał imię Jeżyna. Pani Róża kupuje Jeżynie specjalne robaczki w sklepie zoologicznym i dba o to, by Jeżyna była najszczęśliwszym warszawskim jeżem. Gdy Jeżyna urośnie i będzie gotowa na samodzielne życie, Róża wypuści ją na wolność – silną i zdrową. Jeżyna to dla mnie symbol dobroci Pani Róży. To małe zwierzątko ma już swój funpage na Facebooku (http://www.facebook.com/JezJezyna?ref=ts), a śledzenie go przypomina, że pomaganie – cóż – ma sens, jest przyjemne, proste, daje satysfakcję i… po prostu jest częścią życia.

Nie będę pisać o tym, czemu Wam opowiadam o Róży, której zdecydowana większość z Was kompletnie nie zna. Każdy z Was wyciągnie z tej historii coś dla siebie. Jako podsumowanie pozwolę sobie po prostu zacytować Różę: Nie trzeba się tak znowu całkowicie oddawać czemuś niczym święty i wystarczy niekiedy jedno popołudnie, by coś zorganizować, a duma potem – owszem – jest. I lepiej się patrzy w lustro.