42,195 km

Archiwum / 09.01.2010

{multithumb thumb_width=50} Cóż takiego magicznego jest w tej liczbie, że co roku dziesiątki tysięcy biegaczy próbują się z nią zmierzyć? Wie to tylko ten, kto sam stanie na starcie maratonu i dobiegnie do mety. Wiem więc i ja.

 

 

Żołnierze greccy, zwycięzcy bitwy pod Maratonem, zauważyli, że flota perska nie wycofuje się, lecz płynie w kierunku Aten, aby zdobyć nieprzygotowane na bitwę miasto. Posłaniec Filippides pobiegł zatem z Maratonu do Aten, by obwieścić zwycięstwo i poinformować Ateńczyków, że płynie ku nim flota perska. Po przekazaniu tej wiadomości padł martwy. Przebiegł 37 km. Na pierwszej olimpiadzie sędziowie wydłużyli ten odcinek do 40 km. Na olimpiadzie w Londynie dystans wydłużono o dodatkowe 2195 m, co daje łącznie 42 km 195 m. Ku pamięci tego wyczynu od ponad 100 lat organizowane są współczesne biegi maratońskie po ulicach dużych miast, a co 4 lata – na igrzyskach olimpijskich. Także w Poznaniu corocznie od 10 lat ma miejsce MARATON. Truchtałem – nie można takiej amatorszczyzny nazwać biegiem – już od ponad roku, więc postanowiłem wziąć udział w takim wyczynie.

Pierwsze przygotowania do maratonu zacząłem w kwietniu bieżącego roku. Zacząłem trenować regularnie i zgodnie ze wskazówkami planu treningowego dostępnego na stronie 10. Poznań Maratonu. Niestety na początku nie było łatwo. W zachowaniu regularności często przeszkadzała mi praca, bieganie z różnym nasileniem też było nie lada wyzwaniem, nie wspominając o bólach stawów i więzadeł po niektórych treningach. Co było moją motywacją? Odpowiedź jest prosta – maraton sam w sobie, jego idea. Pomyślałem, że jeżeli uda mi się przebiec cały dystans, to pokonam samego siebie, przezwyciężę wszystkie doskwierające podczas treningu bóle, pokażę innym, jak niewiele trzeba, by odnieść tak wspaniały sukces – a jest on niemały! I co najważniejsze: udowodnię sobie, że mogę to zrobić, MOGĘ przebiec 42 km 195 m!!!

Plan treningowy układał się następująco: dwa dni w tygodniu pracowałem nad wydolnością, do tego dochodził jeden dzień (najczęściej weekendowy) na wybieganie. Kiedy upewniłem się co do mojej formy, postanowiłem nie czekać dłużej i zarejestrować się jako uczestnik. Otrzymałem nr startowy 4225 – na początku myślałem, że numer jest przypadkowy, ale pozytywnie zaskoczyło mnie to, że numery te poukładane są chronologicznie. SZOK! Łącznie w biegu startowało blisko 4500 osób!!! Niestety, pod koniec sierpnia nieznacznie naderwałem ścięgno Achillesa, co podczas sesji treningowych powodowało ból nie do zniesienia. Zasięgnąłem opinii na internetowym forum dla biegaczy – okazało się, że musiałem przerwać trening na minimum 4 tygodnie. Spowodowało to brak możliwości osiągnięcia najwyższej formy na maraton… Ale nie poddałem się. Po 4 tygodniach naprzemiennego smarowania ścięgna maściami oraz ćwiczeń rozciągająco-relaksujących postanowiłem przebiec dłuższy dystans. Udało się! Był 26 września, a ja przebiegłem 13 km bez bólu. Zalecenia biegaczy z forum pomogły, ścięgno już nie bolało. Z dnia na dzień poziom emocji związanych z startem w maratonie wzrastał.

11 października, pobudka o 6:30, szybki prysznic, szybkie śniadanie (musli z jogurtem) i w drogę, bo na miejscu muszę być przed 9, aby potwierdzić swoje przybycie i jak najlepiej się rozgrzać. Jest pochmurno, temperatura 10 stopni, ale nie pada. Popijam napój izotoniczny, rozciągam się, podpatrując bardziej doświadczonych biegaczy. Niestety nie znam nikogo, przyjechałem sam, ale atmosfera wokół mnie jest bardzo przyjazna i radosna, a poczucie ciepła powoduje przypływ ogromnej energii i motywacji! Kibice zebrani po obu stronach drogi szaleją, zaczyna się odliczanie, a jedna jedyna myśl, jaka mi przychodzi do głowy, to: DAM Z SEBIE WSZYSTKO!!!

10:00 – START! Mój cel to 4 h 30 min. Trzymam się ludzi z żółtymi balonikami, są to tzw. Pacemakerzy, którzy pomagają innym w uzyskaniu zamierzonego rezultatu na mecie. Staram się biec w jednym tempie, pierwsze 5 km już za mną, doping trwa, czuję się jak olimpijczyk, ludzie krzyczą: „Super!”, „Jeszcze trochę!”, „Dacie radę!”, „Jesteś wielki!”, „Brawo!”. Do tego klaszczą, gwiżdżą, śpiewają, SZAŁ. Z niecierpliwością wypatruję tabliczek z oznaczeniem przebytych kilometrów. 10 km, 15 km, 20 km. Jest nie najgorzej, już w tym momencie przebiegłem najdłuższy odcinek w życiu. Na punkcie przy 20 km pora zjeść banany, czuję się trochę słabszy, staram się nie stracić ani sekundy w stosunku do żółtych baloników. Biegnę trochę wolniej, jest 25 km. Tłum się przerzedza, jest godzina ok. 12:30. Zmęczenie daje o sobie znać z każdym następnym krokiem. Ale nie poddaję się, ci wszyscy ludzie przyszli zobaczyć maratończyków, trzeba biec chociażby dla tego dopingu!!! 30 km, przez chwilę maszeruję, moje mięśnie ud skamieniały, z ledwością docieram do punktu medycznego. Bóg nade mną czuwa: trafiłem do punktu, w którym są fizjoterapeuci – perfekcyjnie rozmasowali moje nogi. Biegnę dalej… Teraz biegnę sam, kilku ludzi przede mną, wielu już mnie wyprzedziło… Nie widzę żółtych baloników, ale teraz już nie jest dla mnie ważny czas, chcę dobiec do mety… Jem same banany, popijając izotonikiem, po cichu odmawiam modlitwę o siły… 32, 33, 34 km, docieram do 35 km… jeszcze tylko 7 km, kolejny raz modlę się… Walczę z własną psychiką… Nie wiem skąd, ale pojawia się najgorsza myśl – może przestać?, po co się męczysz, zejdź z trasy… Myśli ucichły, pojawia się nadzieja… Jeżeli ukończę ten bieg, będę maratończykiem, zrobię coś ponad moje siły, zrobię coś, czego dokonało niewielu! 37, 38 km… Spotykam Kasię z mojej drużyny, częstuje mnie wodą, pyta jak się czuję, pociesza mnie i dodaje mi otuchy do dalszej walki z własnym ciałem… Muszę się zatrzymać, rozciągam się przez chwilę… Starszy pan X ponagla mnie, biegnę razem z nim… Rozmawiamy o maratonach – to jest mój pierwszy, pan X nie pamięta, ile już ich przebiegł, ale ok. 180 (ostatni tydzień temu w Kopenhadze!). Biegnę już 4 h i 40 minut, zostały jeszcze 3 km, pan X ponownie mnie ponagla, mówi: jesteś młody, może zdążysz przed upływem 5 h… Popchnięty tą nadzieją zaczynam biec szybciej… Po drodze spotykam koleżankę ze studiów, a później przyjaciółkę z liceum, obie nie mogą uwierzyć, co ja robię na trasie maratonu, szybko odpowiadam i biegnę dalej… Wbiegam na Maltę… Jest tak długo oczekiwany 42 km – teraz czas na ostatnie 195 m… Daję z siebie wszystko!

META. Na początku nie mogę uwierzyć, że to już koniec… Dostaję medal oraz koc termiczny. Nie do wiary, udało się, naprawdę się udało!!! Patrzę na czas, zegar pokazuje 5 h 7 min – trochę słabo? Nie, wyrzucam tę myśl z mojej głowy, przecież przebiegłem 42 km 195 m. Jestem MARATOŃCZYKIEM. Tak, pokonałem samego siebie!

PS Przygodę z bieganiem można zacząć zawsze i wszędzie, wystarczy założyć lekki strój, adidasy – i w drogę. Jeżeli będziecie odczuwali po biegu ból w stawach, musicie zastanowić się nad kupnem profesjonalnych butów z amortyzacją (szczerze polecam, sam tak zrobiłem).

 

 

  ćwik Michał Janecki – kwatermistrz Szczepu Watra z Mosiny