A gdyby Kenijczyk szukał guza…

Wyjdź w Świat / Weronika Szatkowska / 24.12.2014

Zdarzyło mi się trafić pewnego razu na wolontariat do Kenii. Do wioski bez prądu, bieżącej wody, za to z mnóstwem niesamowitych, ciepłych ludzi. Będąc mwalimu (nauczycielem w lokalnej szkole podstawowej), żyłam życiem uczniów oraz ich belfrów. Nic więc dziwnego, że z entuzjazmem zgodziłam się poprowadzić zajęcia dla lokalnych skautów.

Pierwsza pomoc jest niesamowicie ważną sprawą i trzeba umieć zareagować w każdej sytuacji. Ale jak poradzić sobie z tym tematem w miejscu, gdzie aby kupić gumowe rękawiczki trzeba zrezygnować z obiadu i wyruszyć do sklepu oddalonego o cały dzień drogi?

Zastanowiwszy się, jaka mogłaby być tematyka zajęć, doszłam do wniosku, że pierwsza pomoc to fantastyczny pomysł – nie ma tam absolutnie nikogo przeszkolonego chociażby w podstawach ratownictwa, a taka wiedza na pewno zaprocentuje w przyszłości. Wielce zadowolona z siebie, zaproponowałam panu Musembi temat zbiórki, którą chcę przeprowadzić. Oczywiście przyjął to bardzo entuzjastycznie – jakby nie patrzeć, jakakolwiek aktywność podjęta przez mzungu (czyli białą mnie), dla dzieciaków będzie wielką frajdą i atrakcją. Po tej krótkiej rozmowie wróciłam do swoich zajęć, usiadłam na drewnianym krześle i wtedy dopiero w pełni dotarło do mnie, na co się zgodziłam: jasne, pierwsza pomoc jest niesamowicie ważną sprawą i trzeba umieć zareagować w każdej sytuacji. Ale jak poradzić sobie z tym tematem w miejscu, gdzie aby kupić gumowe rękawiczki trzeba zrezygnować z obiadu, wyruszyć boda-boda (motorem), a następnie matatu (lokalnym busikiem) do sklepu oddalonego o cały dzień drogi, a woda utleniona brzmi jak tajemnicze zaklęcie? Żeby uświadomić sobie ten problem, trzeba się skupić i wyobrazić sobie miejsce, gdzie brakuje, z punktu widzenia przeciętnego Europejczyka, właściwie wszystkiego: nie ma zeszytów, butów, gumek do włosów, okularów, słoików ani elektryczności. Nie ma oczywiście też bandaży, rękawiczek, kropli do oczu i tradycji mycia rąk przed posiłkiem. W szkole brakuje plastrów, już nie mówiąc o apteczce czy pielęgniarce.

Stanęłam przed trzydziestoma małymi skautami w wieku mniej więcej 10-14 lat, którzy powitali mnie głośnym, radosnym, skautowym okrzykiem. Grupą tą zajmował się pan Musembi – mężczyzna około 60-letni, który pewnego dnia dostał nie wiadomo właściwie od kogo dwie książki Baden-Powella, a pracując z dziećmi, opierał się tylko i wyłącznie na tych dwóch lekturach. Nie miał dostępu do absolutnie żadnych innych źródeł.

Jak skontaktować się z pogotowiem, jeżeli w całej wsi telefon komórkowy, sprawny raz na jakiś czas, posiadają tylko trzy osoby?

Oczywiście w trakcie zajęć mogłam pokazać skautom jak zareagować prawidłowo podczas utraty przytomności czy ataku epilepsji. Jak jednak poradzić sobie z równie prawdopodobnymi obrażeniami takimi jak rany, poważne skaleczenia i duża utrata krwi? Jak skontaktować się z pogotowiem, jeżeli w całej wsi telefon komórkowy, sprawny raz na jakiś czas, posiadają tylko trzy osoby?

Wykorzystywaliśmy do tamowania krwi wszystko, co znalazło się pod ręką: mundurki, strzępy materiału, kawałek sznurka i gąbkę, którą ściera się tablicę. Żeby przemyć lub schłodzić poparzenie, trzeba było biec z konewką nad rzekę oddaloną o kilometr. Warunki sanitarne zdecydowanie można uznać za tragiczne – gdyby zobaczyła to jakakolwiek pielęgniarka, wyklęłaby mnie i skazała na banicję. W szkole jedyną osobą z telefonem jest dyrektor, więc to do niego kieruję uczniów, gdyby cokolwiek się stało. Więcej nie umiem zrobić – pokazuję, jak zaimprowizować opatrunek, kiedy unieść kończynę… Zresztą, nawet gdybym miała zaawansowaną wiedzę na poziomie Kwalifikowanej Pierwszej Pomocy, na co komu tam informacje jak zamontować maskę tlenową czy jak obsługiwać codofix? Codofix? Czy to jakaś niebezpieczna broń?

Kończę zajęcia licząc, że dzieciaki będą potrafiły sobie poradzić nie tylko z guzem, ale także z poważniejszymi obrażeniami.

Kończę zajęcia licząc, że dzieciaki będą potrafiły sobie poradzić nie tylko z guzem, ale także z poważniejszymi obrażeniami. Żegnamy się w kręgu, każdy z nich powtarza „czuwaj” na swój zabawny, kenijski, dziecięcy sposób. Młodym skautom bardzo podoba się ten zwyczaj, a jeszcze bardziej fakt, że nauczyły się właśnie nowego słowa. Na koniec oczywiście każą tańczyć mi „banana dance”, którego nauczyłam ich pewnego razu na szkolnej przerwie. Żegnają mnie również okrzykiem i zapraszają do swoich domów na ugali i fasolę nzu.

Każdy dzień w Kenii był dla mnie nauką pokory i docenienia wszystkiego, do czego tak łatwy dostęp mamy w naszej cywilizacji. Z drugiej strony, codziennie, z coraz większą jasnością, docierało do mnie jak wielką kulturę marnotrawstwa stworzyliśmy wokół siebie. Przekazałam wszystko, co miałam w apteczce podręcznej, wraz z opisami, jak tego używać. Oddałam też słoik po ogórkach, który zrobił furorę. Wiele więcej nie mogłam zrobić. Wierzę jednak, że ludzie, do których trafiły te rzeczy, wykorzystają je najlepiej jak umieją.

Gdyby ktoś z was chciał wesprzeć w jakiś sposób uczniów Utaati, czyli szkoły, w której byłam, oto adres:

Utaati Primary School,

P.O. BOX 50-90301

Okia-Makueni

Kenya

Weronika Szatkowska - w chwilach wolnych od gry na djembe i wałęsania się po świecie, studiuje koreański. Właściwie to dlatego, że brzmiał zabawnie na youtube. Łączy to wszystko z nauką hiszpańskiego i francuskiego, prowadzeniem hufcowej drużyny wędrowniczej, wysyłaniem książek do Afryki i kursem Przewodników Beskidzkich SKPB Warszawa. Do dziś nie może wyjść z podziwu jak jej się to wszystko udaje.