A wokół jeziora i lasy

Archiwum / 19.05.2008

Sposobów na zwiedzanie i podziwianie uroków Pomorza jest tyle, ilu ludzi, którzy mają na to ochotę. Samochód, rower, kajak, paralotnia, łódka, bryczka – wszystko, co tam komu w duszy gra. Nic nie może jednak równać się z pieszą wędrówką – najstarszym ze sposobów zwiedzania świata. Dowód temu dali uczestnicy Nordszona – Pomorskiego Marszu Długodystansowego.


Gdzie oni są?
Takie pytanie cisnęło się na usta pierwszemu uczestnikowi tej edycji Nordszona, Łukaszowi z Żor, który dotarł do Charzykowych przed organizatorami. Nie było to trudne, jako że dzielni organizatorzy od piątkowego świtu walczyli z mapkami i planami, aby żaden z uczestników nie zaginął gdzieś na trasie. W ferworze przygotowań nie zauważyli, jak szybko pędzi czas i na wyznaczone miejsce spotkania dotarli z "lekkim" poślizgiem ;) W końcu jednak Stanica Wodna PTTK w Charzykowach zyskała miano bazy 2. edycji Pomorskiego Marszu Długodystansowego Nordszon i została uroczyście otwarta dla uczestników.

Płonie ognisko w PTTK
Kolejni uczestnicy jeden po drugim zaczęli pojawiać się na bazie. Tego dnia wszystkie drogi prowadziły do Charzykowych. Niektórzy z nordszonowców 2. edycji musieli pokonać naprawdę sporą odległość, żeby do nas dotrzeć – zjechali się m. in. z Bochni, Torunia, Bydgoszczy, Poznania, Wrocławia, Nowego Sącza, no i oczywiście z Trójmiasta oraz jego okolic. Na wspólnym pieczeniu kiełbasek przy ognisku zebrało się ponad 20 osób oraz 2 psy – Leon i Zeus (czworonożni, niezmordowani uczestnicy Nordszona). Część spośród zgromadzonych osób to twarze znajome z poprzedniej edycji, pojawiło się jednak sporo nowych piechurów. Integracja przebiegła szybko i już po chwili wszyscy czuli się w bazie jak u siebie. Wspólne żarty, śmiech, jedzonko i żar ogniska mogłyby zapewne trwać do świtu, ale…

Rano trzeba wstać
Głośne pukanie do drzwi bladym świtem mogło oznaczać tylko jedno – Marek "Phantom" Zięba rozpoczął pobudkę bazy. Piąta rano to wcale nie najfajniejsza pora na zrywanie się z łóżeczka, zwłaszcza, że w śpiworach tak cieplutko i przyjemnie. W domku dziewczyn "noc" nieco się przedłużyła, po chwili zjawił się u nas anioł (w postaci Krystyny) z kawą, no a potem nie było już żartów i trzeba było wynurzyć się ze śpiwora (brrrr!). Szybka toaleta, pakowanko "niezbędnych" na trasie rzeczy, "dopychanie" bagażnika Mxerka i truchcikiem na rondo. Poranne leniuchowanie sprawiło, że na wyznaczone miejsce zbiórki pędziłyśmy nieco jeszcze zaspane ;)

Naprzód marsz
Kilka minut po godzinie 6:00 tuż przy charzykowskim rondzie ekipa 2. edycji Nordszona została uwieczniona na pamiątkowych zdjęciu (świeżutcy, wypoczęci i jeszcze w komplecie), a następnie, po kilku słowach wstępu wygłoszonych przez naszego przewodnika Phantoma, dziarskim krokiem ruszyła na pierwszy etap 92. kilometrowej wędrówki. Słoneczko mówiło nam "dzień dobry", my uśmiechaliśmy się i podziwialiśmy pierwsze pojawiające się przed nami pejzaże, które, jak to określił Martin, przypominały "tapetę Windowsa" ;))) Na pierwszy wyznaczony punkt postoju dotarliśmy jakieś dziesięć minut przed zaplanowanym czasem. Aż do późnych godzin wieczornych tempo nie spadało. Utrzymywaliśmy się w granicy ponad 5 km/h, ale dzięki temu można było nieco wydłużyć czas leniuchowania na postojach ;)

Na zielonej trawce
Przy kapliczce św. Huberta w końcu można było zjeść śniadanko, na które rano jakoś zabrakło czasu. Jako że jeszcze nie zdążyliśmy się zmęczyć, pierwsze postoje nie trwały zbyt długo. Szkoda było siedzieć w jednym miejscu, kiedy przed nami wciąż jeszcze było tyle kolejnych, coraz to piękniejszych miejsc :) Na trasie słonko zaczęło już naprawdę mocno grzać, na niebie ani jednej chmurki. Zapowiadał się piękny, upalny dzień. Kremy z filtrem poszły w ruch. W ruch poszło też niemalże obowiązkowe wyposażenie takich wędrówek – aparaty fotograficzne. Na miłych pogawędkach, podziwianiu widoczków i słuchaniu trelów ptaków szybko mijał nam czas. Po ponad pięciu godzinach marszu, przebytych 22 km rozłożyliśmy się nad jeziorem Jeleń. Jedni na pomoście, inni w cieniu. Leniwa, południowa sjesta.

Jak kończyć, to w Męcikale
Do kolejnego miejsca postoju zostało nam niecałe 5 km. Kilku osobom zaczęła już marzyć się kawa albo chłodne piwo. Pojawiły się pierwsze kryzysy, południowe słoneczko zaczynało naprawdę dawać się we znaki. Nasi dzielni czworonożni towarzysze wędrówki szukali ochłody w jeziorkach, my chłodziliśmy się niezbyt już zimną, nagrzaną w plecaczkach mineralną. W końcu na horyzoncie pojawiły się Męcikały i jedyny na trasie sklep oraz coś na kształt baru ;) Dochodziła już trzynasta, czyli pora na obiadek. Rozsiedliśmy się przy stolikach, wyciągnęliśmy kanapki, a w sklepie zamówiliśmy wymarzone napoje i uzupełniliśmy zapasy żywności na kolejne etapy wędrowania. Po przebytych 26,7 km Martin z Zeusem oraz Tomek postanowili zakończyć marsz, a reszta, po dłuższej regeneracji sił, wyruszyła na szlak.

Skok przez płotki
Na trasie pojawiła się zapowiedziana przez przewodnika niespodzianka i repertuar marszu został wzbogacony o skok przez płotki, które ktoś ustawił na szlaku. Szybko jednak uporaliśmy się z przeszkodą i dalej mogliśmy spokojnie maszerować. To był już etap, który można by zatytułować "a ja bym chciał/a" – małe marzenia o kwaśnych żelkach, ptasim mleczku, pomarańczy, ogórku i zimnym prysznicu (znak, że powolutku zaczyna pojawiać się znużenie;)) Niektórzy zaczynają już "czuć" przebyte kilometry. Krok jakiś taki mniej pewny, ostrożniejszy (bo na stopach odciski i bąbelki), no i plecaczki też zaczynają ważyć nieco więcej niż na starcie. Na szczęście w Drzewiczu jesteśmy prawie godzinę przed zaplanowanym czasem. Rozkładamy się więc nad brzegiem jeziorka – czas na popołudniową drzemkę ;) Marek zbiera zamówienia na pizzę, którą będziemy mogli się pożywić za 17 km.

Kelner, pizzę proszę
Organizatorzy ustalili, że pod dębem Łokietka spotkamy się ok. godz. 19:40. Myśl o czekającej tam pizzy towarzyszyła nam na kolejnych kilometrach marszu. Na niebie pojawiły się pierwsze chmurki. Grupa wyraźnie już się rozciągnęła. Liderzy poszli do przodu, a "grupa pościgowa" ciągnęła się daleko, daleko za nimi. To już prawie 50 km marszu. Pojawiają się pierwsze kontuzje. Docieramy w końcu do dębu, a tam czeka już kilka osób, które informują nas, że reszta pognała do przodu. Są przekonani, że mamy spotkać się w leśnictwie Laska (taki mały chaosik na półmetku ;)) Kilka telefonów i grupa "przodowników" zawraca (zrobili dodatkowy km). Wspólnie czekamy na Mxerka. Komary nie dają nam żyć, nawet Off już na nie nie działa – widać głodni jesteśmy nie tylko my. Zaczyna kropić, ale jak mówi Łukasz "skoro dziś środa, przejdzie bokiem" – i przeszło, mimo że była sobota ;)) W końcu dociera jedzonko. Szybciutkie szamanko i ruszamy na szlak – w mocno już okrojonym składzie, bo Mxer spod dębu zwozi na bazę kolejne osoby.

Jeszcze krok, może dwa
Słonko zaczyna chylić się ku zachodowi. Jest troszkę chłodniej niż w ciągu dnia, ale wciąż przyjemnie się maszeruje. W blasku zachodzącego słońca świat wygląda naprawdę piękne… W końcu ściemnia się tak, że musimy wyciągnąć czołówki. Ta część wędrówki stoi pod znakiem piasku. Drogi są zdecydowanie mniej utwardzone, idzie się trudniej. Dla mnie to już ostatni etap, wspomagam się kijkami Łukasza, bo nóżki zaczynają już stanowczo odmawiać współpracy. Postojów jest mniej, ale jak mówi Ania, zaczyna nam ubywać kilometrów i wszyscy czują już, że baza (a w niej prysznice i śpiworki) jest już coraz bliżej. Naszym celem są teraz Swornegacie. To kolejny punkt,
na którym spotkamy się z autem asekuracyjnym. Jednak kilometry zaczynają się wydłużać. Idziemy, idziemy, a końca nie widać (ale nie ma się co czepiać – w końcu jest już ciemno ;))) Zrobiło się ciszej. Wszyscy maszerują w milczeniu i tylko gdzieniegdzie słychać jeszcze rozmowy. Przy śluzie spotykamy kilka osób. Urządzamy dłuższy postój, podziwiamy gwiazdy. Jest pięknie i choć nie chce się już wstawać, to jednak trzeba iść dalej, wszak Nordszon trwa. W końcu docieramy do wyznaczonego miejsca spotkania. Tu kolejna ekipa pakuje się do auta i wraca na bazę. Po 67 km kończę Nordszona. Grupa odważnych rusza jednak dalej. Ich walka ze zmęczeniem i sobą samym toczy się dalej.

Elwira Senger – dobry duch teamu organizacyjnego Nordszona