Across the Universe
Gdyby ktoś kazał mi wymienić pierwsze skojarzenie z zespołem The Beatles, to byłby to tłum dziewczyn w natapirowanych fryzurach i rogowych okularach krzyczących i doznających histerii na widok facetów w ciasnych marynarkach i cienkich krawatach, z przylizanymi włosami.
Lata 60 – rogowe okulary, kołowe spódnice w grochy, wielkie amerykańskie samochody, wynalezienie pigułki antykoncepcyjnej, narodziny ruchu hipisowskiego. Czas beztroski i zabawy. A z drugiej strony świat podzielony na dwie części – kapitalizm i komunizm w wyścigu zbrojeń. Wojna w Wietnamie.
Ruch hipisowski dojrzewa w Stanach Zjednoczonych, które w 1964 r. podbijają Beatlesi piosenką „I want to hold Your hand”. Ich twórczość na zawsze odmieni rodzącą się globalną popkulturę, staną się jej częścią i będą w niej trwać, aż po dzień dzisiejszy.
Osobiście nie przepadam za musicalami. Jakoś tak mam, że muzykę wolę słuchać niż oglądać. Przed „Across the Universe” widziałam dwie musicalowe produkcje kinowe – Chicago i Moulin Rouge. Pierwszy podobał mi się mniej, drugi zniosłam lepiej i lubię słuchać ścieżki dźwiękowej z niego pochodzącej. Aczkolwiek nie jest to film, który koniecznie muszę jeszcze raz obejrzeć.
Podobnie jest z „Across the Universe.” Muzyka fantastyczna! Aranżacje piosenek Beatlesów są naprawę udane – świeże i od razu widać, że autor muzyki – Elliot Goldenthal – włożył całe swoje serce w film.
Niestety, gorzej jest już ze scenariuszem i reżyserią. Historia miłości głównych bohaterów Lucy (Evan Rachel Wood) i Jude’a (Jim Sturgess) została w całości oparta na piosenkach. Po obejrzeniu filmu miałam wrażenie, że Dick Clement i Ian La Frenais wybrali swoje ulubione piosenki, po czym je poukładali w pewnej kolejności, a następnie w wielkich bólach urodzili scenariusz, w którym część wątków aż krzyczy „jestem tu, bo muszę, bo ta piosenka MUSI BYĆ”. Cały wątek Prudence (T.V. Carpio) został skonstruowany na takiej zasadzie. Nieszczęśliwie zakochana licealistka odśpiewała (swoją drogą fantastycznie!) piosenkę „I want to hold Your hand”, po czym znalazła się w Nowym Yorku i została hipiską. Gdybyśmy wycieli jej postać, fabuła filmu nic by nie straciła, lecz sztandarowa piosenka Beatlesów po prostu musiała być i już.
Główny wątek filmu nie jest zbyt rozbudowany, mam jednak wrażenie, że pani reżyser – Julie Taylor – czasami wymyka się spod kontroli. W pewnym momencie mamy więcej muzyki i choreografii niż opowiadania pewnej logicznej, stopniowo zbudowanej historii.
Scenarzyści wyszli z założenia, że oprócz znanych piosenek dobrze będzie wpleść do filmu i pewne osoby, które będą w jakiś sposób rozpoznawalne. I tak mamy czarnoskórego gitarzystę Jo – Jo (w domyśle Jimi Hendrix) oraz długowłosą Sadie o lekko zachrypniętym głosie (w domyśle Janis Joplin), którzy w dodatku mają romans. Wszak widzowie lubią oglądać zakochanych. Jak dla mnie, za dużo grzybów w jednym barszczu.
Dlaczego więc GORĄCO POLECAM Wam ten film? Dla muzyki. Siedząc w sali kinowej, aż chce się śpiewać razem z aktorami. Piosenki są naprawdę fantastycznie zaaranżowane, a smaczku dodaje fakt, iż razem z młodymi artystami wystąpiły gwiazdy tej miary, co Joe Cocker i Bono z U2.
I choć sami film lekko rozczarował, to muzyka z niego towarzyszy mi od kilku dni.
O tyle jest to cenne, iż dzięki niej jest bardziej kolorowo, gdy za oknem szaruga.
pwd. Marysia Suchocka – studentka V roku historii na UKSW, była namiestnicza harcerska Hufca Otwock. |