Bajkowa kraina – Szwajcaria

Wyjdź w Świat / Agata Luśtyk / 06.11.2009

Zachwycaliśmy się tym widokiem, kiedy tylko się dało. Od razu daliśmy się też porwać magii miejsca. To w końcu Międzynarodowy Ośrodek Skautowy! Spotkaliśmy wolontariuszy z najróżniejszych krajów świata. Poczuliśmy ten jedyny w swoim rodzaju klimat!

30 września – 6 października. Nigdy nie zapomnę tego czasu, który wypełniły mi chwile tak niezwykłe, że na zawsze zmieniły pewne pojęcia, a także sposób patrzenia na skauting. Jest to bowiem czas, kiedy trwała druga część kursu dla chorągwianych i hufcowych pełnomocników do spraw zagranicznych. Jak na „zagranicę” przystało, kurs nie odbył się w Polsce. Dwudziestoosobową grupą wybraliśmy się w miejsce wręcz symboliczne – do Kanderstagu.

To pierwszy taki kurs, jaki w ogóle się odbył. Można powiedzieć, że wzięliśmy udział w swego rodzaju eksperymencie, który przeprowadzali na nas instruktorzy GK. Mówiąc szczerze, kursanci z 13 chorągwi poddawali się temu z ogromną przyjemnością. Ochoczo oddaliśmy się w ręce kadry i ciekawością oczekiwaliśmy tego, co na nas czekało. Opiekę nad nami roztoczyły phm. Aleksandra Wiśniewska, hm. Ewa Lachiewicz-Walińska, hm. Agnieszka Pospiszyl, a także komisarze zagraniczni, hm. Inga Rusin i hm. Rafał Bednarczyk. Chciałoby się krzyknąć „dream team!”. Nie podlizując się chyba, wyznam, że to najlepsza kadra, od jakiej miałam okazję się uczyć. Niech ten cały tekst będzie swego rodzaju podziękowaniem.

W drodze do Szwajcarii zajechaliśmy do Strasburga, aby zrobić sobie przerwę na odpoczynek i zwiedzanie. Podczas tych kilku godzin zdążyliśmy zobaczyć to, co najważniejsze – Strasburską Katedrę zbudowaną w gotyckim stylu jej siostry, Katedry Notre Dame w Paryżu, a także starówkę, Radę Europy, Trybunał Praw Człowieka i Parlament Europejski. Z przyjemnością obserwowaliśmy, jak niespiesznie miasto budzi się do życia – studenci wędrowali na zajęcia, sklepikarze wystawiali pamiątki, w kawiarenkach ukrytych w urokliwych uliczkach zaczynała grać muzyka. Nie Strasburg był jednak naszym celem, więc szybko pożegnaliśmy się z miastem, by po kilku godzinach dotrzeć do miejsca, o którym marzyliśmy od kilku dobrych miesięcy – Szwajcarii.

Pierwsze wrażenie? Zapierające. Wijące się na górach między przepaściami asfaltowe drogi dostarczały lekkiego stresu. Zdawały się także trochę nie pasować do tradycyjnych drewnianych chatek, tak dobrze znanych z filmów. Mimo nowości sporej części budynków, wszystkie są tradycyjne. Bo całość jest w ogóle jakaś taka sielska i swojska – na ulicy w Kanderstagu pierwszeństwo mają stada krów, które paradują z dumnie uniesionymi łbami. Reszta pokornie czeka. A z boku, na wzgórzach, barany pobrzmiewają swoimi dzwonkami. Wszystko to harmonijnie współżyje – aż miło popatrzeć.

Widok z okna w Kanderstagu jest – chciałoby się powiedzieć – niemożliwy. Góra na wyciągnięcie ręki. Choć chyba słowo „góra” nie jest w stanie sprostać semantycznie swojemu zadaniu. To coś w rodzaju molochów – jeśli wybaczycie mi to drobne znaczeniowe przesunięcie – które budzą respekt. Zachwycaliśmy się tym widokiem, kiedy tylko się dało. Od razu daliśmy się też porwać magii miejsca. To w końcu Międzynarodowy Ośrodek Skautowy! Spotkaliśmy wolontariuszy z najróżniejszych krajów świata. Poczuć ten jedyny w swoim rodzaju klimat… Nie zapominajmy jednak, że byliśmy na kursie, dni więc mieliśmy zapełnione od rana do wieczora. Zajęcia traktowały o najróżniejszych sprawach dotyczących zagranicy. Podstaw nauczyliśmy się już na pierwszej części kursu w Warszawie, teraz stawialiśmy przed sobą pytania – kim jest pełnomocnik?, co powinien wiedzieć, co umieć, jakie narzędzia posiadać?, jak odnaleźć się w strukturze hufca, chorągwi?, jak zachowywać się w międzynarodowym towarzystwie, jak nie popełnić faux pas?, jakie problemy mogą na nas czyhać? Na te i inne pytania bardzo skrupulatnie próbowaliśmy odpowiadać. Z niekończącą się cierpliwością prowadzący zajęcia rozwiewali nasze wątpliwości. Dyskusje były burzliwe, a czasu wciąż nam brakło. Nadszedł także czas na zaprezentowanie międzykursowych zadań: musieliśmy napisać plan pracy dla pełnomocnika, przygotować „wieczór polski”, który poprowadzilibyśmy w międzynarodowym gronie, a także zrobić „coś dla poszerzenia świadomości przynależności do ruchu skautowego w naszym środowisku”, jak to zgrabnie ujęła Aleksandra. Jedne zajęcia przeznaczone były także na kalendarz imprez międzynarodowych.

Na szczęście znalazł się czas także na zwiedzanie. Udaliśmy się do Genewy, aby zobaczyć słynne Jezioro Genewskie, Katedrę, starówkę, a także siedzibę ONZ. To także miejsce, gdzie gorączkowo biegaliśmy, poszukując szwajcarskich czekolad, które obiecywaliśmy przywieźć przyjaciołom. Jednak nie wyprawa do Genewy była dla nas najważniejsza. Wędrówką, na którą tak naprawdę wszyscy czekali, była droga do ośrodka WAGGGS-u. Aby się jednak doń dostać, musieliśmy pokonać szczyt Bunderspitz. Bardzo podekscytowani i nieco przestraszeni brakiem kondycyjnego przygotowania ruszyliśmy w góry. I to była jedna z najbardziej niesamowitych wędrówek w moim życiu.

Po pierwszych 50 metrach zaczęłam się zastanawiać, czy dam radę. Czułam się, jakbym szła na swój własny sąd ostateczny, a każdy krok miał być karą za ostatnio popełnione występki. Doskonale czułam, jak krew pulsuje mi w głowie i w… policzkach. Ostre słońce dokuczało, a nogi były znacznie cięższe niż zazwyczaj. Nieuchronnie stawałam przed koniecznością zrobienia rozrachunku sama z sobą. W końcu wędrówka sprzyja rozmyślaniom. Nie można przed tym uciec – nie wykręci się pracą, telefonem, nie zasiądzie przed telewizorem. Zostawia się za sobą ten piekielny zgiełk i staje się kompletnie nagim w obliczu srogich gór. Czy byłam grzeczna w tym roku? Myśli pochłaniały mnie bez reszty. W tak niecodziennym miejscu zapomina się o codziennych sprawach. Jest czas na coś więcej – na głębszą refleksję nad własnym życiem. Stawia się pytania i poszukuje odpowiedzi, bez pośpiechu, w rytm stawianych ostrożnie kroków. Na szczycie budzi się euforia, uczucie, jakby świat klękał u stóp. Nieważne, na jakiej wysokości – zdobyty szczyt to zdobyty szczyt. Każdy dotarł na górę w swoim własnym tempie, każdy niemożliwie się ciesząc, że „dało radę”. A potem w dół, jak się okazało, wcale nie łatwiej niż pod górę.

Gdy idzie się w Alpy, trzeba poradzić sobie z pewnym, prozaicznym zdawać by się mogło, problemem. Teren jest dość wymagający, wypadałoby patrzeć pod nogi. Ale jak tu się oprzeć? Jak odmówić oczom takiej uczty? Kiedy zatrzymywałam się, żeby popatrzeć na góry, wzruszenie chwytało za gardło, stałam w miejscu nieskończenie idealnym, aż chciałoby się stwierdzić, że jest jakaś wyższa siła metafizyczna, która zadbała o dostarczenie mi takich odczuć.

Przy schodzeniu do Adelboden zapominaliśmy już powoli o zmęczeniu, a myśleliśmy jedynie o miejscu, które mamy za chwilę zobaczyć. Idąc, otulani dźwiękiem muzyki granej na rogach alpejskich, którą życzliwie wygrywali miejscowi mężczyźni, mieliśmy poczucie wagi chwili. Do ośrodka wkroczyliśmy wszyscy razem, dając się zauroczyć. Nasze przewodniczki pokazały nam miejsce i opowiedziały wszystko o historii ośrodka oraz pracy wolontariuszek. Byliśmy pod ogromnym wrażeniem malowniczości miejsca, a także ciszy (przerywanej wyłącznie dzwonkami uwieszonymi u krowich szyi) i spokoju. Wracając z wędrówki, miałam wrażenie, że coś się we mnie zmieniło i że jestem skautką jakoś tak bardziej. Chyba każdy harcerz, tak jak muzułmanin do Mekki, powinien mieć nakaz choć raz w życiu wybrać się do Kanderstagu i Adelboden. To zdecydowanie wyjątkowe miejsce.

Ten kurs był jedyny w swoim rodzaju. Fantastyczna kadra, doskonałe miejsce i świetna grupa pełnomocników. Każdego z osobna warto było poznać – i mam jakieś niejasne przeczucie, że nasza współpraca dopiero się rozpoczyna. Mam także nadzieję, że takie szkolenie wejdzie na stałe do naszego harcerskiego kalendarza, ponieważ daje ogromną wiedzę, a także zdrową dozę motywacji, garść świetnych pomysłów i – jak to już zwykle u nas bywa – grono oddanych przyjaciół. Dziękuję!