Beton z GK- Droga na Everest

Archiwum / 23.10.2006

Milordzie, czy aby znajdziesz czas i wystarczy Ci zapału?. Ależ oczywiście Winstonie! Wiedz, że wszystko jest kwestią  motywacji i dobrej organizacji. A i trochę wojaży na pewno mi się przyda, zajęczy pasztet już mi się przejadł. Bo jak to mawiał sir Graham Torbenstale „jeśli nie teraz to kiedy?” A zatem szykuj bentleya Winstonie. Ruszamy na Everest!



hm. Michał Górecki

Dawno, dawno temu… W sumie nie tak dawno, choć dla części z was to pewnie prehistoria. Rok 1995 i pierwsze smaki bycia kadrą. Co prawda wcześniej byłem przez chwilę przybocznym, ale to nie to samo. Teraz mieliśmy wreszcie możliwość założenia własnej drużyny! To było niesamowite, siedzieliśmy do późnego wieczora i wymyślaliśmy obrzędowość, pisaliśmy plan pracy. Pełno pasji, nadziei… „ArizonaC” – w języku Apaczów – małe źródła… Było świetnie. Pierwszy obóz, zimowisko.
Drużyna się rozwijała, coraz większym problemem był niestety brak jakiejkolwiek metodyki dla tej grupy wiekowej. Wędrownictwo istniało sobie jako idea, gdzieś tam – w różnych wersjach i spisane w różnych dziwnych dokumentach… Harcerstwo starsze w mojej okolicy praktycznie nie istniało… Skąd czerpać wzorce? 

             

W indiańskim tipi
Działaliśmy jak potrafiliśmy, opierając się bardziej na wyczuciu i obserwacjach. Zatarliśmy podziały na kadrę i uczestników, każdy z członków drużyny przybrał profesje odciążając mnie od pracy. Z akcji zarobkowych wyposażyliśmy się w jednolite polary, koszulki, namioty, plecaki, a w końcu w prawdziwe indiańskie tipi. Obrzędowość dzikiego zachodu zamieniliśmy na indianizm i puszczaństwo, berety na kapelusze, zaczęliśmy używać lasek skautowych. Niestety przyjęty system starzenia się drużyny razem z drużynowym  powodował, że drużyna się starzała, brakowało świeżej krwi – czasy świetności zaczynały przysnuwać mgły zapomnienia. Łabędzim śpiewem było już połączenie z sąsiednią, młodszą drużyną, jakiś czas później, w 2003 roku drużyna zakończyła swoją działalność. ArizonaC przestała istnieć.

Pierwszy ruch
Ogarnęła mnie straszliwa pustka. Teraz, gdy wędrownictwo wreszcie stało się grupą wiekową, gdy poznałem wszystkie narzędzia, musiałem zdjąć granatowy sznur. Rzuciłem się w wir harcerskich zadań, żeby tej pustki zbytnio nie poczuć – Hufcowe Biuro Informacyjne, reforma mundurowa, kolekcje w 4 Żywiołach. Były chwile spadku motywacji – gdy poszczególne fronty wieszały psy na reformie mundurowej (albo za duże zmiany, albo za małe zmiany), czy na składnicy – wiedziałem jednak że i tak najsprawiedliwiej oceni to historia.
Kolejne wyzwania przed jakimi stawałem na mojej instruktorskiej drodze nadal pozostawiały we mnie uczucie niedosytu. Najpierw Łatwopalni, potem objęcie funkcji komisarza zagranicznego. A życie biegło swoim rytmem – kończenie studiów, remont domu i… No właśnie. I to ciągle nie to.
Kiedy tak usiadłem sobie w wyremontowanym (ciągle nie do końca) domu, popatrzyłem na półeczkę z napisem „harcerskie”, która przez te 3 lata od odłożenia granatowego sznura tak diametralnie się zmieniła, zerknąłem kątem oka na swój brzuch, który podskoczył o jakieś 15 kilo (tak, tak!) stwierdziłem, że czas coś z tym zrobić.

Po 30-stce na zieloną trawkę?
Istnieją różne podejścia do kwestii wieku drużynowych. Jedni chcą tylko młodych (30 lat i koniec!), inni psioczą na zbyt młodą kadrę (bez stopni instruktorskich) i wskazują na rozwiązania brytyjskie i amerykańskie, gdzie drużynowymi są nauczyciele i rodzice. Fakt faktem istnieje wiele dobrych drużyn wędrowniczych, gdzie drużynowi są grubo ponad 30tkę. Więc… czemu nie? W końcu trzydziestki jeszcze nie osiągnąłem ;)
Szczep który znam od ponad dekady, potrzebował kogoś z uprawnieniami do prowadzenia drużyny wędrowniczej. I… stało się. To było do przewidzenia, mój proces decyzyjny był tak naprawdę dość prosty. 64 WDH „Skaut” przeprowadziło nabór,  a wędrownicy mnie wybrali na drużynowego nowo powstałej drużyny.
Z jednej strony wiedza i umiejętności o wiele większe niż trzy lata temu. Doświadczenia międzynarodowe, wędrownicze, mundurowo-sprzętowe. Z drugiej powątpiewania znajomych – znajdziesz czas? Chęci? Zapał?
Znajdę. Wszystko jest kwestią motywacji i dobrej organizacji, delegowania uprawnień na członków drużyny. A i trochę wyjazdów na pewno mi się przyda ;) motywacja do pracy na innych frontach wzrośnie. Bo jak to mawiał mój kolega „jeśli nie teraz to kiedy?”.

                    

Drużynowy z zepsutym kolanem
                 
Tak więc zaczęło się. Całe szczęście syndrom „obcego” zbytnio mnie nie obowiązuje – ludzi z drużyny znam, dotychczasowego drużynowego jeszcze lepiej. Klimaty drużyny też podobne – mało militaryzmu, mało sztywnego patriotyzmu, dużo humoru i turystyki, dużo muzyki i śpiewania. Już podczas drugiej zbiórki usiedliśmy w herbaciarni i zaczęliśmy zastanawiać się nad obrzędowością i nazwą. Przy dźwiękach folkowej muzyki z całego świata i smaku herbaty korzennej doszliśmy do wniosku, że chcemy, by wiązała się ona z podróżami i turystyką – w końcu chcieliśmy stać się drużyną turystyczną. „Lordowska” głupawa, która ogarnęła nas, gdy wracaliśmy z Wędrowniczej Watry pociągiem Intercity (była tam część obecnej drużyny) spowodowała, że kierowaliśmy się myślami w stronę brytyjskich wypraw – five o ‘clock, lordowski wystrój namiotów, nienaganne maniery.
W końcu stwierdziliśmy, że więcej pomysłów najdzie nas w górach. I tu pierwsza przykra niespodzianka – w trakcie wejścia na Turbacz odezwała się moja kontuzja kolana. „No tak, sypię się” – pomyślałem. Ale nic to. Udało się wejść na szczyt i szczęśliwie zejść. Kolano trzeba będzie naprawić – drużyna turystyczna i drużynowy z zepsutym kolanem?

             

Jaka nazwa?
Z nazwą było gorzej. Niby prosta rzecz, ale jak tu wszystko pogodzić? Turystykę z „lordowskimi” klimatami i wędrownictwem? Ku natchnieniu wydrukowałem słownik polsko elficki – kilkaset nazw, które mogą nas zainspirować. Aaiwenor – „przestrzeń życiowa ptaków”. Fajne, ale nazwa jakoś mocno tolkienowska. Raawa-Saa – „dziki pł
omień”. Brzmi jakoś tak ostro i będzie pełno pomyłek na dyplomach. Daliśmy sobie jeszcze tydzień… W międzyczasie zbieraliśmy kolejne pomysły – „lordowskie” – codzienna herbatka, „dziękuję, nie pląsam”, lordowski dzwoneczek zamiast infantylnych przyśpiewek na posiłki.
W końcu finalna zbiórka i ustalenie nazwy. „Nie wychodzimy dopóki nie ustalimy” . Ale niestety każda nazwa miała swoich przeciwników, a przecież każdy musi się z nią identyfikować. Nazwy ze słownika Elfów odpadły. Kilka innych metod, szukania po słownikach, burze mózgów – nic.

Beton z GK
I wtedy kiedy usiedliśmy zrezygnowani do głowy przyszły szczyty gór. I pierwszy pomysł – „Everest”! Na początku zadowolenie, potem entuzjazm. Jeszcze kilka innych nazw takich jak „Karakorum”, poszukiwanie w googlu innych drużyn o tej nazwie i… Tak! To jest to! 64 Warszawska Drużyna Wędrownicza „Everest”.
Turystyka, wędrownictwo – dążenie do ideału (Everest – numer jeden!). A do tego, jak później się okazało, nazwa została nadana na cześć walijskiego podróżnika sir George Everesta! Więc wszystko w jednym.
Naszkicowaliśmy plan pracy, zaczęliśmy prace nad konstytucją, przysiedliśmy nad witryną internetową drużyny. Co dalej? Zobaczymy. Jestem pełen dobrych myśli!
I niech teraz ktoś powie, że jestem betonem z GK. HA! ;)


hm. Michał Górecki – komisarz zagraniczny ZHP, wieloletni członek a obecnie współpracownik Zespołu Wędrowniczego Wydziału Metodycznego GK ZHP, naczelny ogniomistrz serwisu Łatwopalni. Pracownik składnicy harcerskiej 4 Żywioły. Od niedawna drużynowy 64 Warszawskiej Drużyny Wędrowniczej „Everest”


 

Zdjęcia z pierwszego biwaku EVERESTU- Piotr Kmita