Bez porównań proszę!

Archiwum / 17.06.2011

Na początku było Słowo, a jak powszechnie wiadomo, ze słów tworzy się zdania, ze zdań akapity, z akapitów powstają opowieści. Z czasem odkryto, że czytanie z papirusów, które angażują obydwie ręce, jest niepraktyczne i tak powstały książki.[1]

To jest bardzo uproszczona historia niesamowitego wynalazku, jakim okazała się książka. Dziś na całym świecie co roku ukazują się setki tysięcy, a pewnie i miliony publikacji. Podczas gdy świat zalewany jest przez książki, czytelnik – aby w tym oceanie nie utonąć – potrzebuje odpowiedniego sprzętu. Okazują się nim być klasyfikacje gatunkowe oraz porównania.

Do dziś pamiętam, jak pani od polskiego w liceum tłumaczyła nam, czym są teksty kultury. Dla tych, którzy nie mieli przyjemności zapoznać się z tym terminem w odpowiednim czasie – są to dzieła klasyczne, do których należą między innymi Biblia i dzieła Homera. W samej instytucji dzieł kultury chodzi o to, żeby każdą powieść podróżniczą odnosić do Odysei Homera. Chciałoby się wykrzyknąć – ale cóż ma wspólnego „Życie Pi” z dziełem niewidomego wieszcza? – Otóż łódkę, bo przecież nie tygrysa bengalskiego.[2]

Wydaje mi się, z całym szacunkiem dla wszystkich polonistów w tym kraju, że teksty kultury możemy schować głęboko do szuflady, a zająć się poważnymi narzędziami, w które zaopatrzony jest każdy czytelnik. Otóż w miarę rozwoju literatury zwiększała się kategoryzacja dzieł. Powstawały gatunki, następnie dzieliły się na podgatunki. Ich formowanie jest ciągłym procesem, więc wciąż jesteśmy i będziemy świadkami kolejnych podziałów. Niestety, nie dotyczy to dzieł już istniejących.

Gatunki są bardzo ważnym narzędziem w ręku czytelnika. Otóż częstokroć sięgając po jakąś książkę z domowej półki, nie wiemy, co nas czeka. Dotyczy to zwłaszcza młodych czytelników. Podejrzewam, że nad wyborem książki przez odbiorcę można by przeprowadzić poważne studium socjologiczne, dlatego przytoczę jedynie kilka powodów, które nasuwają się niemal same.

Dlaczego sięgamy po konkretną książkę? Ponieważ ma ładną okładkę, fajny tytuł albo dlatego, że ktoś nam ją polecił. Czasem się zdarzy, że dzieło okaże się naprawdę porywające. Różnie bywa, zważywszy, że ładne okładki mają zazwyczaj książki kucharskie. Niemniej ważne jest to, że ludzie starają się upraszczać swój świat poprzez system przyporządkowań, dlatego możemy być w stu procentach pewni, że książka, która nam się spodobała, należy do jakiegoś gatunku. Co za tym idzie, możemy sięgnąć po następną i zakochać się w skandynawskiej powieści kryminalnej albo w literaturze fantasy.

Powracamy tym samym do tekstów kultury, które są nieużyteczne dla przeciętnego odbiorcy. Dla czytelnika ważne są dzieła wybitne w danym gatunku, bo to one stanowią kamienie milowe, są przełomami, wreszcie zmieniają tory, po których dotychczas biegły opowiadane historie. Tutaj rodzi się problem, który mnie frapuje od dłuższego czasu – czy te dzieła powinny być punktami odniesienia? Są niewątpliwie ważne, ale przy prostym podziale na gatunki literackie wydają mi się bezużyteczne, a niekiedy wręcz mylące jako punkty porównawcze.

Zajrzyjmy do literatury science fiction, w której pomimo wielu wybitnych twórców jest dwóch, którzy zapisali się nie tylko w historii tego gatunku, ale także w historii literatury. Każdy wykształcony człowiek powinien był przynajmniej o nich słyszeć, jeżeli ich nie czytał, co byłoby wskazane. Są to Frank Herbert i Isaac Asimov. Dwie wybitne postaci, dwa niesamowite światy, jednak tak różne, że gdyby ktoś próbował je porównać, to najprawdopodobniej jego laptop skończyłby na pobliskiej ścianie. Obydwaj wielcy, obydwaj niezapomniani, ale nieporównywalni. Tak samo nie odnosiłbym innych powieści science fiction do ich twórczości. Zwłaszcza, że Isaac Asimov tworzył na początku dwudziestego wieku i tempo jego dzieł może być zabójcze nawet dla wielbicieli francuskiego kina.

Niemniej w Polsce jest wciąż silna tendencja do porównywania powieści z danego gatunku do dzieł jakiegoś wybitnego przedstawiciela. Swego czasu dla polskiej literatury fantasy takim wyznacznikiem stał się Andrzej Sapkowski, którego saga o Wiedźminie była wybitna. Jednak porównywanie każdego pisarza fantasy w Polsce do Sapkowskiego było uwłaczające dla innych twórców, zwłaszcza że w Polsce ten gatunek literacki stoi na bardzo wysokim poziomie, co objawia się chociażby w jego różnorodności.

Teraz dla odmiany wydawcy powieści kryminalnych uparli się, żeby na okładce każdej powieści umieścić któreś ze słów: Millenium albo Stieg Larsson. Bez wątpienia twórca uznany i zasłużenie, ale czy powieść kryminalną, w której głównym bohaterem jest policjant, można porównywać do takiej, w której prym wiedzie dziennikarz śledczy? Te zawody, choć z pozoru podobne, jednak są różne. Dlatego może czasami warto sięgać do dzieł klasyków i dowiedzieć się, czym był Arystotelesowy złoty środek.


[1] Jeżeli kogoś interesuje historia książek sensu stricto, to polecam publikację Pawła Rodaka „Pismo, książka, lektura”.

[2] Dla osób niezaznajomionych z tą „wybitną” powieścią – „Życie Pi” opowiada o chłopcu w łódce z tygrysem bengalskim. Myślę, że poza tą informacją nic więcej o tym dziele wiedzieć nie trzeba.