„Brazylijskie telenowele”

Archiwum / 14.09.2011

Specjalnie spojrzałam, żeby utrzymać się w pewności – nie tak dawno temu, bo w 2003 powstała pierwsza część. Potem był sukces, trzy lata później kolejna część. Zaledwie po roku nowa. W maju tego roku pojawiła się czwarta, zapowiadane są następne.

Rewelacyjna muzyka w każdej z czterech części – w pierwszej dość skromna jak na hollywoodzkie możliwości, ale tym przyjemniejsza dla ucha. Później coraz bogatsza w instrumenty, z coraz większą „pompą”, wciąż jeszcze ciesząca ucho. Ach, i ten nieśmiertelny motyw, który dzisiaj rozpoznałby chyba każdy, nawet bez oglądania filmu. (Nie powstrzymałam się, w głośnikach już pierwsze nuty ze ścieżki dźwiękowej…) Ucieszyło mnie, kiedy w czwartej części usłyszałam powrót do korzeni, do prostoty odświeżonej akcentami gitary hiszpańskiej. To jest coś, kiedy obraz wzbogaca muzykę, którą pamięta się długo…

Miłą niespodzianką było dla mnie również, że twórcy, w znacznie odmienionym składzie, potrafili, po przesadzonej pod tym kątem trzeciej części, znaleźć złoty środek w użyciu efektów specjalnych – było „ładnie”, było ciekawie, trochę fantastycznie, jak to w bajce powinno być, ale jednocześnie nie zabrakło w całości odpowiedniego wyważenia. Pojawiły się nowe pomysły, postacie, których niekoniecznie trzeba było się spodziewać, ale nie czułam w tym wszystkim przesady, nie czułam się zagubiona – zostałam mile zaskoczona.

Nie czuję się wielka fanką (nie lubię tego określenia swoją drogą) tej amerykańskiej produkcji (może trochę mi przykro, że film, serię filmów nawet niczego sobie muszę tak nazwać, ale to mimo wszystko wciąż amerykańska produkcja mająca zarabiać miliony dolarów), ale trudno nie czuć sympatii do bohaterów – awanturników, cwaniaków, nierzadko egoistów, żądnych przygód i dużych ilości rumu. Nie można, tak mi się wydaje, nie polubić głównego bohatera, będącego nieustanną zagadką. Przecież jego spojrzenie, jego głos, to jak tańczy w każdym ruchu… Aktorzy to bardzo mocny punkt tej produkcji. Oczywiście, zawsze są wyjątki – nie uniknęła tego i ta seria, w której w pierwszych trzech częściach niemal nie mogłam patrzeć na wciąż ten sam wyraz twarzy głównego amanta. Tak wiele zależy w filmie od aktorów i mimo drobnych uwag będę uparcie powtarzać wszystkim, że w przypadku tej produkcji nie zawiedli.

Dobrze, niech będzie, że podpowiem więcej o czym mówię – bo rewelacyjnie zagrała Penélope Cruz byłą kochankę, a jej potok słów po hiszpańsku sprawił, że wmurowało mnie w fotel; jak zwykle nie pomyliłam się jeśli chodzi o, żywego tym razem, Geoffreya Rusha, którego uśmiech był niemal piekielny. Mile zaskoczył Ian McShane w trudnej, jestem tego pewna, roli pirata z piekła rodem. Trudno dodać coś jeszcze o ostatnim aktorze, “podstawie” filmu, ale wstydem byłoby nie powiedzieć o nim w ogóle – Johnny Depp. Jego ciemne oczy, taneczne ruchy choćby to było zwykłe uniesienie ręki, umiejętność zagrania samym nosem przed kamerą(trzecie część), hipnotyzujący głos…

Tak, myślę o Piratach z Karaibów. Byłam przed wakacjami w kinie, obejrzałam czwartą część – Na nieznanych wodach, choć obiecywałam sobie, że nie pójdę. Ale zbyt kusiło, zwłaszcza, że pod koniec promocji zapowiadało się bardzo ciekawie. Więc obejrzałam, ale w normalnej wersji, 3-1D. Warto było – to mogę z pewnością zaświadczyć każdemu. Podobały mi się poprzednie wersje, chociaż Na krańcu świata zbyt wiele miało w sobie przepychu, przytłoczyło mnie. Wyszłam z kina uradowana, bo czwarta część więcej w sobie miała z pierwszej niż z którejkolwiek innej. Uniesienia nie było, ale zadowolenie z dobrze zrobionego filmu. Odświeżone teksty, jeśli można je tak określić, na nowo śmieszyły, a jawne nawiązania do Klątwy Czarnej Perły – czy to scena walki kapitana Sparrowa z jego dawną kochanką, czy właśnie nowe-stare żarty piratów – cieszyły i umilały oglądanie.

Och, skłamałabym próbując twierdzić, że film był idealny. Ale na moje niewygórowane wymagania był więcej niż znośny. Tym, którzy tę serię lubią, cenią lub czują do niej cokolwiek pozytywnego mogę polecić obejrzenie.

Męczy mnie jednak chęć twórców do kręcenia serii dalej. Martwię się, że siódma, ósma, dwunasta część mogłaby powstać, a Johnny Depp mógłby się zgodzić w nich zagrać. Nie rozumiem, to znaczy rozumiem, ale tylko jeśli zmuszę się do wejścia w skórę zbijaczy grubej kasy, dlaczego próbuje się przełamać powiedzenie „lepsze jest wrogiem dobrego”. Mam wrażenie, jestem go pewna, że od paru lat nastała moda na robienie „brazylijskich telenoweli” z filmów, które osiągnęły sukces. Podobnie było ze Shrekiem, podobnie z Madagaskarem – to tak z tego, co w pierwszej chwili przychodzi mi do głowy.

Podobały mi się pierwsze części wszystkich trzech wymienionych wyżej produkcji. Bo były zabawne, ładne, kolorowe, były czymś nowym, ale bez przesady – żeby robić z tego całe serie?

Powiem inaczej – nie podoba mi się ta moda. To może działało, kiedy Machulski kręcił swoje najlepsze komedie, ale i wtedy miało swoje ograniczenia. To nie działa w przypadku Ameryki. Nie działa i nie może działać, dopóki priorytety są takie, a nie inne. Wolałabym obejrzeć jedną, góra dwie części Piratów i cieszyć się ich smakiem, wracając do nich od czasu do czasu. A nie martwić się i na siłę omijać wzrokiem zapowiedzi kolejnych, które atakują na większości stron internetowych daleko nie szukając. Nie chcę i już. Wychowałam się w kulturze, która wartości (tak sobie to tłumaczę) szukała wciąż w nowym, odkrywała nowe przestrzenie, by tym móc się cieszyć. To, co proponuje mi nowy kontynent pod względem rozrywki trochę kulturalnej, mnie nie zadowala. Wolę czuć niedosyt niż męczyć się nadmiarem.

Nie chcę obrażać Ameryki w ogóle, mam na myśli tym razem tę jedną rzecz – tę głupią modę na ciągnięcie w nieskończoność tego, co przynosi pieniądze i sławę. Przeliczyłam się, myśląc, że Depp odmówi współpracy przy czwartej części Piratów. Teraz liczę na siebie tylko, że na piątą do kina nie pójdę.