Był rok 1939…

Archiwum / Przemek Jóźwik / 14.09.2011

Był taki wrzesień, podczas którego największym zmartwieniem dzieci nie był wcale rozpoczęty rok szkolny. Co więcej, w tym roku rok szkolny w ogóle się nie rozpoczął.  Mimo to nikt nie miał powodów do radości. Nie oznaczało to przedłużonych wakacji. Wręcz przeciwnie…

Chciałbym zaprosić Czytelników „Nosa Kleopatry” do lektury wspomnień mojej Babci Zyci. Babcia opowiada o swoich wspomnieniach z pamiętnego września 1939 roku i okresu całej
II wojny światowej. Jest to wspomnienie 8-letniej dziewczynki; historia, która toczyła się równolegle do tej, którą znamy z podręczników. II wojna światowa to tragedia dla całych narodów, ale również dla każdego człowieka z osobna. Pokazuje to jak bardzo my – obywatele związani jesteśmy mimowolnie z całą wspólnotą i na odwrót – jak losy każdego człowieka z osobna składają się na historię całej zbiorowości. To dlatego historia nie może być nudna. Dotyka ona nas samych. Tylko musimy się na nią otworzyć i poczuć ten dotyk.

Był rok 1939… Miałam wówczas 8 lat. Mieszkałam w Sulisławicach z rodzicami
i siedmiorgiem rodzeństwa. Najstarszy brat miał 12 lat, a najmłodsza siostra zaledwie
3 miesiące. Przed wojną moi rodzice prowadzili sklep spożywczy oraz zajmowali się rolnictwem. Nie pamiętam już, jak dokładnie dowiedziałam się o tym, że rozpoczęła się wojna. U nas radia nie było. Pamiętam, że była mobilizacja. Stryjek Józek poszedł na wojnę…
Z trwogą i strachem patrzyliśmy na niebo aż ciemne od ogromnych samolotów. Przelatujące na wschód bombowce wydawały z siebie przeraźliwy huk. Było ich mnóstwo. Ludzie byli zdezorientowani. Mieszkańcy okolicznych miejscowości uciekali na wschód, do lasu, szukając tam pomocy i schronienia. Pamiętam, że całe rzesze ludzi przychodziły do naszego sklepu, aby się pożywić. Mamusia piekła chleb, który potem był sprzedawany na kromki, czasem rozdawany. Sprzedawano również gotowane jajka. Chleb i jajka stanowiły wówczas główne pożywienie. Po jakimś czasie, gdy front już się ustabilizował w okolicach Rakowa, ludzie zaczęli wracać do swoich domów. Mój wujek Tomasz również uciekał na wschód do swojego brata Stanisława, ale już go tam nie zastał. Do tej pory wujka Stanisława nie odnaleźliśmy. Podobno zginął gdzieś przy wschodniej granicy. Pamiętam, że gdy wujek Tomasz wrócił po kilku tygodniach, był bardzo zmęczony, obolały, brudny, wygłodniały. Cały ten czas szedł na piechotę. Jednak to, co najbardziej utkwiło mi w pamięci to wielki smutek, który miał na twarzy. Jedne z pierwszych słów, które powiedział po powrocie, brzmiały: „Polski już nie ma…”. Okazało się, że nasz kraj został zaatakowany nie tylko z zachodu, ale również przez naszych wschodnich sąsiadów. Niewiele wtedy rozumiałam z tego, co się działo. Pamiętam, jak rodzicie z przejęciem między sobą o tym rozmawiali… Mieliśmy świadomość jedynie ataku ze strony nazistowskich Niemiec. Zresztą, Niemców czasem widywaliśmy. Pamiętam, gdy pierwszy raz ich zobaczyłam. Uciekaliśmy wtedy z całą rodziną do lasu. Tam miało być bezpiecznie. Niemcy podobno już byli blisko Sulisławic.  My, jako młodsze dzieci, jechałyśmy na furze ciągniętej przez konie. Starsi szli obok nas. Schodziliśmy z góry, a nagle zza zakrętu na dole wyłonił się konny patrol niemiecki. Nie wiedzieliśmy, jak zareagować. Jechali w naszą stronę. Nie mieliśmy pojęcia, co się wydarzy. Gdy się mijaliśmy, udali, że nas nie widzą. Kamień spadł nam z serca. W lesie byliśmy kilka dni. W nocy obserwowaliśmy, jak światła reflektorów przesuwały się po ciemnym niebie w poszukiwaniu samolotów. Ciągle przelatywały nad nami bombowce, a nieopodal słychać było odgłosy walki, wystrzały i wybuchające bomby. To trwało kilka dni. Potem wróciliśmy do domu i życie toczyło się dalej… Niemcy osiedlili się w sąsiedniej gminie Łoniów. Co jakiś czas tylko przyjeżdżali odebrać tzw. „kontyngenty” – część plonów od każdego rolnika. Gdy któryś nie wywiązywał się ze zobowiązań, wymierzali karę pejczami. Zbierano całą ludność na środku wioski i bito „winowajców” aż do utraty przytomności. Karano nie tylko głowę rodziny, ale również kobiety. Ten proceder zawsze bawił Niemców. Śmiali się i radowali podczas wymierzania „sprawiedliwości”. Nie przeszkadzało im nawet to, że ich ofiary traciły przytomność.

Życie powoli wracało do normalności. Tatuś musiał zamknąć sklep, bo nie miał skąd brać towaru. Przed wojną jeździł do Klimontowa do Żydów i od nich kupował zaopatrzenie… Zaczęła się szkoła, ale nie uczyliśmy się z naszych wcześniejszych podręczników, tylko z takich „sterów”. To były takie jakby skrypty z wszystkich przedmiotów… Trochę geografii, trochę historii, matematyki. Wszystkie przedmioty w jednej książce. Szkoła już była podporządkowana Niemcom… Pamiętam dzień, w którym został zabrany do Oświęcimia pan Kupiec – nasz matematyk. Przyjechali nagle w środku dnia i wzięli go na ciężarówkę. Na szczęście udało mu się przeżyć obóz i mimo że po wojnie mieszkał gdzieś w okolicach Poznania, to wrócił na parę dni do Sulisławic… Pewnie, żeby podziękować Matce Boskiej Sulisławskiej za uratowanie życia.

Razem z młodzieżą spotykaliśmy się na takiej górce. Chodziliśmy wieczorami i śpiewaliśmy piosenki patriotyczne, partyzanckie. Dobrze, że nas Niemcy nigdy nie usłyszeli. To było tak konspiracyjnie. Jasiu, mój brat, miał mandolinę i grał, a my śpiewaliśmy… Takie były chwile…

Pamiętam jeszcze, jak uciekaliśmy drugi raz. Tym razem zmuszeni byliśmy uciekać na zachód. Był rok 1944, a ze wschodu nadciągał front. Wojska niemieckie cofały się przed Armią Czerwoną. Pewnej nocy obudził nas okropny hałas. Były to odgłosy pocisków. Odłamki uderzały o blaszany dach naszego domu. Pamiętam, jak bardzo się wtedy bałam. Był to odgłos zbliżony do gradu, tyle że o wiele silniejszy. Musieliśmy uciekać w środku nocy. Było bardzo niebezpiecznie. Wzięliśmy najpotrzebniejsze rzeczy, spakowaliśmy je na furę i wyruszyliśmy na zachód do stryjenki pod las. W lesie miało być bezpieczniej. Po drodze dookoła nas rozrywały się pociski armatnie. Ciągle towarzyszył nam strach, niepewność. Nie wiedzieliśmy, czy uda nam się przeżyć. Trudno to opowiedzieć… Teraz z perspektywy czasu mogę o tym mówić ze spokojem, ale wtedy byliśmy przerażeni. Pociski były coraz bliżej nas. Nie mieliśmy dokąd uciec. Schowaliśmy się wszyscy za murowaną kapliczką, żeby chwilę odpocząć. Pamiętam, jak pocisk wybuchł tuż obok mojego starszego brata. Wszyscy zamarliśmy, ale na szczęście nic mu się nie stało. Udało się dotrzeć do stryjenki i tam przez parę dni spokojnie mieszkaliśmy. Tylko babcia została sama w naszym domu. Nie chciała uciekać. Wolała umrzeć we własnym domu… Pewnego dnia Tatuś stwierdził, że u stryjenki robi się niebezpiecznie. Tuż przed obiadem kazał nam się pakować i szykować do dalszej drogi. Byliśmy na niego trochę źli, bo wszyscy głodni, rosół już ugotowany, dookoła pozornie bezpiecznie, a tu nagle trzeba się pakować. W momencie gdy już wychodziliśmy od stryjenki, w stodołę, w której nocowaliśmy, uderzył pocisk armatni. Jednak znajdujące się w stodole pierzyny i siano na tyle zamortyzowały uderzenie, że kula ugrzęzła w stodole, nie wyczyniając większych szkód. Na szczęście nie doszło do pożaru. Uciekaliśmy dalej, głębiej do lasu. Po drodze nie mieliśmy większych przygód. Mijaliśmy rannych żołnierzy, całych zakrwawionych, krzyczących z bólu. Nikt nie udzielał im pomocy. Nie było nigdzie żadnych lekarzy. Spotykaliśmy też innych ludzi. W końcu uciekaliśmy całą dużą grupą… Po pewnym czasie walki ucichły. Wróciliśmy do domu. Pamiętam, że był uszkodzony. W jedną ścianę uderzył pocisk i była kompletnie zniszczona. Wojna się skończyła…

Każdy, kto żył w tych czasach, opowiada o wielkim strachu, przerażeniu, niepewności. Nie dość, że nie mógł być pewny o własne życie, to jeszcze widział lęk w oczach swoich najbliższych. Warto spytać swoje babcie i dziadków, jak oni pamiętają II wojnę światową. Dla nas to już jedynie zamierzchła historia, a dla nich ciągle żywe wspomnienia, które mogą nam pokazać, do czego tak naprawdę doprowadza wojna. W podręczniku nie przeczytamy o emocjach, przeżyciach. Ważne jest, żeby wiedzieć, co działo się w tej wielkiej historii
w tamtym czasie, ale zrozumiemy ją w pełni tylko, gdy uzupełnimy ją takimi wspomnieniami. Każdy miał swoją historię podczas II wojny światowej. Mimo że nie walczył
w partyzantce, czy też nie bił się na pierwszej linii frontu. II wojna światowa to również dramatyczne losy ojca ośmiorga dzieci, który próbuje zapewnić im bezpieczeństwo
i schronienie, mimo że nie ma pewności, czy w miejsce dzisiejszego noclegu nie spadnie pocisk. To także historia ośmioletniej dziewczynki, która mimo że bardzo się boi i niewiele rozumie, to śpiewa w tajemnicy pieśni patriotyczne, by w ten sposób wesprzeć Ojczyznę
w niebezpieczeństwie.

Drogi Czytelniku! Zachęcam do rozmowy z własną babcią lub dziadkiem. Na pewno chętnie Ci opowiedzą własne wspomnienia z okresu II wojny światowej. Na pewno będą one interesujące i wzbogacające. Bardzo zachęcam również do podzielenia się tą historią z nami na łamach „Nosa”. Czekamy na Wasze maile!

wspomnienia Babci Zyci Winiarskiej spisał Przemek Jóźwik