Ciuszki z PRL-u

Archiwum / Marta Szewczuk / 07.05.2010

Śmiejesz się z bluzek w czachy lub eko-toreb Adidasa? Według Ciebie obciachowe są zimowe Crocksy lub koszulka włożona w spodnie, żeby odsłonić wielką klamrę paska? Gdybyś wiedział, co się nosiło za PRL-u… Z domu byś nie wychodził.

Pewex. To było coś. Zbytek i wygoda jakich mało. Przedsiębiorstwo Eksportu Wewnętrznego to sieć sklepów i kiosków, które w PRL-u były ikoną luksusu. Można było tam kupić za waluty wymienialne (dostarczane nielicznym przez różnych Bogatych Wujków z Ameryki) towary trudno dostępne lub w ogóle niedostępne w „zwykłych” sklepach. W Peweksach sprzedawano… wszystko. Od zabawek dla dzieci (klocki LEGO, samochodziki Matchbox), po zabawki dla dorosłych (odkurzacze, cegły, rury wydechowe). Na półkach stały nie tylko importowane towary, choć te cieszyły się największym zainteresowaniem. Nas jednak interesuje odzież, a odzież w Peweksach była pierwszorzędna. Jak wszystko zresztą.

„Tato, kup mi dżinsy-spodnie,
Tato, będzie mi wygodnie,
Tato, wszyscy mają dżinsy,
Kup je mi!”

– tak śpiewali Czrwono-Czarni naśladując zapewne niejedno dziecko wychowane w PRLu. Mimo luksusowych towarów w Peweksach, zdobycie czegokolwiek wcale nie było takie proste. Nie mówiąc już o cenach. Prawdziwe dżinsy mogły pozostać jedynie w sferze marzeń większości podlotków. Szczęście uśmiechało się jedynie do „posiadaczy” tych Wujków, o których wspominałam… Jednak styl to styl, więc nosiło się TEKSASY. Gdy na rynek rzucono partię niebieskiego materiału wątpliwej jakości, ci zdolniejsi krawcy potrafili stworzyć coś na kształt dżinsów. Materiał o nazwie teksas był dość grubą i sztywną tkaniną, ale z dżinsem miał tyle wspólnego, co zeszłoroczny śnieg z przyszłorocznym bałwanem. Były to spodnie raczej dla grzecznych chłopców, ponieważ lichy materiał nie wytrzymywał podwórkowych bójek. Ale nosiło się – w końcu z daleka wyglądały jak prawdziwe dżinsy!

Niesamowicie modne, zwłaszcza wśród młodzieńców, były KOSZULE NON-IRON. Zrobione z dość śliskiego materiału nie wymagały prasowania. Facet w takim odzieniu to idealny kandydat na męża dla niezbyt pracowitej panny. Sztuczne, stosunkowo cienkie tworzywo nie było zbyt przyjemne dla ciała. W dodatku zupełnie nieprzewiewne – sprawiało, że eleganciki musiały cierpieć. Najpopularniejsza była biała. Leniwa panna miała jeszcze bardziej ułatwioną pracę – nie zalecało się prania tej koszuli, bo… od prania żółkła! Mimo wszystko jednak twardziele chcący pokazać klasę nosili to cudo, a czasem nawet dodawali szykowny krawat na gumce, tzw. śledzia.

Dziś niektórych przedstawicieli młodzieży nazywamy „bananami”, lecz mamy ku temu zupełnie inne powody niż było to w PRL-u. Wtedy „BANANÓWA” nie była wylansowaną córeczką bogatych rodziców, tylko… spódnicą! Taki ciuch musiała mieć w szafie każda dziewczyna. Była to długa (choć z czasem długość była coraz mniejsza) spódnica uszyta z kilku kawałków materiału, zazwyczaj wykończona na dole falbaną. Nazwa wzięła się od tego, że owe podłużne kawałki tkaniny przypominały rozdzielającą się skórkę banana. Była zazwyczaj bardzo kolorowa, czasem uszyta z dżinsu. Klasyczny model był połączeniem dwóch kolorów. Do bananówy nosiło się kapelusz z dużym rondem, najlepiej zrobiony z tego samego materiału, co spódnica. Chodziło się w tym może niezbyt wygodnie (zwłaszcza w wersji classic, czyli najdłuższej – trzeba było dreptać jak gejsza), ale za to jak się wyglądało!

Szyk, galanteria i elegancja (choć, jak widać, czasem nieco udawana) z jednej strony, a z drugiej luz bluz. Tak, bluz właśnie, bo im chciałam poświęcić chwilę. Dresowym zwłaszcza. Dresu mamy różne rodzaje. W PRL-u triumfy święcił DRES KRESZOWY. Czy ktokolwiek z Was ma jakiekolwiek skojarzenie z tą nazwą? Pewnie nie, a na pewno każdy z Was widział ten cudny ciuszek. Kresz to rodzaj materiału gniecionego fabrycznie. Choć stanowi niejako przeciwieństwo koszuli non-iron, to ma tę samą zaletę – nie trzeba prasować! Zresztą, który posiadacz tak zacnego ciuchu zaprzątał sobie głowę prasowaniem… Bluzy kreszowe zazwyczaj występowały w kolorach bardzo jaskrawych, odblaskowych wręcz. Rządziły fiolet  i turkus. Niejeden młodzian lubił rozpoczynać dzień od posłuchania przyjemnego szelestu swojego odzienia, a na pewno również młode damy nasłuchiw
ały na ulicach, czy nie zbliża się jeden z właścicieli stylowego kompletu. Bo oczywiście na bluzach się nie kończyło! Do rozpiętej, zwiewnej kurtałki (pod spód obowiązkowo biały t-shirt) można było sobie dobrać pasujące kolorem portki, które wraz ze sportowym obuwiem dopełniały kultowego stroju. Kreszowy dres do dziś jest królem dyskotek – współcześni imprezowicze potrafią zwiedzić wszystkie second handy w mieście, aby tylko dorwać szelesty na jakieś tematyczne party.

Skoro już jesteśmy przy materiałach, omówię teraz PIELUCHĘ TETROWĄ. Jeśli macie młodsze rodzeństwo, pewnie temat jest Wam w jakimś stopniu bliski, choć teraz te cudeńka zostały wyparte przez wygodne jednorazówki. Jednak wiele rodziców używa ich nadal. Nie do końca o pieluchach i całej tej mało przyjemnej babraninie będzie mowa. Nikt bowiem w PRL-u nie machał tyłeczkiem bobaska twierdząc, że jego pociecha jest ikoną mody. Nie wiadomo kto to odkrył, ale okazało się, że farbowane pieluchy tetrowe są świetnym materiałem na bluzki lub spódnice! Możliwe, że dokonała tego nudząca się w domu młoda matka. Tak czy siak – to był strzał w dziesiątkę. Dziewczyny spotykały się w domach i hurtowo farbowały pieluchy w maminych garach. Wykorzystywały do tego barwniki podobne do tych używanych w czasie około wielkanocnym, jednak te były zdecydowanie trwalsze. Po wysuszeniu szmatek panienki siadały do szycia (to te zdolniejsze) lub wręczały mamom zasiadającym do szycia (to te może równie zdolne, ale bardziej leniwe). Taka bluzeczka lub spódniczka była idealna na lato – przewiewna i leciutka. I cóż za ekonomia!

No dobrze, mamy czym zakryć piersi/klatę, mamy co na tyłek włożyć, ale nie będziemy przecież biegać boso! To znaczy w PRL-u nie biegano. Butom z tamtej „epoki” można by poświęcić osobny artykuł, bo na rynku pojawiały się takie rzeczy, że do dziś wzbudzają zachwyt (choć większość – jedynie gdy stoi w gablocie jakiegoś ludowego muzeum). Na sezon wiosenno-letni oczywiście PEPEGI. Zwane też cichobiegami, cichochodami, cichoszemrami, a w latach osiemdziesiątych szaolinkami (urocza i błyskotliwa nazwa!). Prosty materiałowy obuw damski (to określenie też rodem z PRL-u) z dość mocnym wcięciem, gumką poprowadzoną nad stopą i wszytą maleńką flagą (francuską, nie wiedzieć czemu). Bardzo popularne wśród dziewcząt na zajęciach gimnastycznych (daleko im było do WF-u!). Aby guma podeszwy zachowała nieskazitelną biel – smarowało się ją pastą do zębów Nivea. Cichobiegi dziś wracają do łask – idealne na zajęcia aerobiku, do pracy w knajpie, na wiosenną randkę albo jako szkolne kapcie.

Na sezon zimowy PRL też miał coś w zanadrzu. Absolutne rekordy popularności biły tu ciepłe buty z Nowego Targu. RELAKSY – to one znane były każdemu Polakowi od podszewki (czy może od podeszwy). Pierwsze egzemplarze stworzone zostały do filmu „Seksmisja”. Wzorowane były na obuwiu amerykańskich kosmonautów. Te legendarne buty z tworzywa sztucznego produkowane przez Nowotarskie Zakłady Przemysłu Skórzanego Podhale zyskały tak niesamowitą popularność głównie dzięki… braku wyboru. Chodzili w nich dorośli, chodziły dzieci. Całe rodziny miały Relaksy, choć nie takie same, bo wzorów było mnóstwo. Wszystkie jednak były butami solidnymi, z porządną gumą i przyjemnie metalizującym ortalionem. Buty te znikły z rynku wraz z upadkiem ich państwowego producenta (początek lat 90.). Jakiś czas temu przypomniała sobie o nich nowo powstająca firma z Kęt, która zapragnęła wykorzystać znak towarowy „Relaks Nowy Targ”, a nawet zgłosiła go w Urzędzie Patentowym. Ze względu na różne spory i ciężkie do rozstrzygnięcia aspekty dotyczące praw do używania nazwy – sprawa została zawieszona. Kto ma oryginalne Relaksy z PRL-u – niech nie wyrzuca! Może jeszcze wrócą na wybiegi (lub chociaż na stoki).

„To okres syntetycznych materiałów. Trochę zachłyśnięcie się wolnością ubraniową i cudowanie w związku z tym (np. spódnice bananowe, spodnie teksasy). Wreszcie można było nosić mniej więcej to, co na zachodzie. Moda PRL-u to także pokłosie dzieci-kwiatów. Wzorzyste sukienki i do nich kozaczki – tak się chodziło!” – komentuje peerelowską modę moja mama.

Może ten PRL nie był taki zły? Z powodu niedostępności wielu towarów trzeba było kombinować. Samemu wymyślać nowe fasony, wykorzystywać różne materiały i przerabiać je na zgrabne ciuszki. To na pewno był czas sprzyjający frywolności umysłów, kiedy każdy bardziej kreatywny młody człowiek mógł wyznaczyć nowe trendy. Wiele modnych wówczas ubrań i dodatków powraca dziś „na salony”. Mimo powszechnego uznania niektórych „tamtych” ciuchów za obciachowe, budzą w nas jednak miłe skojarzenia. Zwłaszcza, gdy rodzice zaserwują nam sympatyczne opowiastki na ich temat. Ciekawe, co nasze dzieci powiedzą o rurkach i spodniach z krokiem w kolanach! Trzeba będzie uszy zatykać przy ich przenikliwym śmiechu…