Co się godzi, a co nie

Archiwum / Ziemowit Jóźwik / 14.09.2010

 

Pierwszy odcinek cyklu „Rzeczpospolita szlachetna” będący refleksją poświęconą postaci Pawła syna Włodzimierza, Włodkowicem zwanego.

Na polach kolejnych, corocznych bitew pod Grunwaldem – szczególnie tej ostatniej, która odbyła się w sześćsetlecie triumfu wojsk Jagiełły nad zakonem, cechą dominującą jest ścisk. Wielu rycerzy w lśniących zbrojach – czy to z czarnym krzyżem, czy pod chorągwiami polskimi i sprzymierzonymi, krzątający się giermkowie, liczne białogłowy w czepkach i innych strojach z epoki, które z racji „wojującego patriarchatu” charakterystycznego wiekom średnim, nie mogą mimo zapewne szczerych chęci, porumakować w upale i ponad trzydziesto kilogramowej zbroi po ubitej ziemi. W końcu jest tam również co roku, albo z roku na rok nawet, coraz więcej ludzi, którzy choć znają doskonale wynik starcia, przybywają tłumnie i bacznie obserwują zmagania, oczekując w napieciu aż wczesnym popołudniem znienawidzony komtur wreszcie spadnie z konia. I mimo, że ta widownia w swej taniej pstrokaciźnie cywilnego ubioru czasów ponowoczesnych narusza nieco żelazne niczym rycerski pancerz reguły historycznej rekonstrukcji, puszczane jest jej to, nie inaczej a płazem.

Dzieje się pod Grunwaldem bardzo wiele, jest wiele osobistości od czcigodnego króla Jagiełły po zwykłych, nieuzbrojonych choćby w piki ludzi wpatrzonych w setki walczących rycerzy. Jest więc ludu w brud, ze świętokrzyska mówiąc „jak mrówków”, albo i jeszcze więcej. Może właśnie dlatego brakuje już, podczas obchodów kolejnych rocznic grunwaldzkich, miejsca dla Pawła Włodkowica.

Do opowiedzenia o Pawle Włodkowicu idealnie nadawałby się taki dobry, amerykański „film sądowy”. Nakręcony umiejętnie, z dość powolną, nienatarczywą narracją, niespieszną kamerą, w wyważonych barwach i „ciszą”, podczas której dobry, doświadczony aktor, taki Łomnicki-Holoubek-Eastwood jakiś, postarałby się ukazać całą głębię postaci rektora Akademii Krakowskiej. Takiego „scholastycznego”, szlachetnego w swej zimnej, niepoddającej się emocjom surowości, doktora praw, który po latach studiów w Pradze i Padwie, nieporzuciwszy jednak nigdy do końca nauki, staje się jednym z najbardziej zaufnych mężów stanu króla Jagiełły, posłem do zadań specjalnych.

Najlepszym chyba punktem do rozpoczęcia opowieści byłby słynny Sobór w Konstancji (1415–1418). Choć pył na grunwaldzkim polu już opadł, to nie zakończył się polsko-krzyżacki spór. Kiedy w 1414 roku wojna rozgorzała z nową siłą, taką że wieść o niej dotarła aż do papieża Jana XXIII (którego pontyfikat nota bene zaczął się w roku grunwaldzkiej potyczki) ten zdecydował się na mediację i skłonił polskiego króla, by zgodził się na dwuletnie zawieszenie broni i rozsądzenie sprawy podczas wyżej wspomnianego już Soboru, którego sam zresztą papież, nie doczekał w związku ze wstrząsającą Europą i Kościołem „schizmą zachodnią”.

Należy w tym miejscu wspomnieć o doniosłej roli Soborów w wiekach średnich. Nie były to zwyczajne zjazdy dostojników kościelnych, a „najważniejsze europejskie areopagi”, gdzie spotykały się największe postaci ówczesnego świata, władcy świeccy jak i hiererchowie kościelni, by wspólnie radzić nad najważniejszymi kwestiami dotykającymi ówczesną Europę.

Przed takim oto gremium zaprezentować się miał Paweł Włodkowic. Miał co prawda pewne doświadczenie, nie tylko bronił już polskich interesów w sporach z „przeklętym zakonem podobnym do smoku” podczas arbitrażu w Budzie w roku 1413, a także w Sromowicach, Nakle i Gniewkowie, nie wspominając już, że był jednym z głównych konstruktorów Unii w Horodle.

Sobór to jednak poważna sprawa. Trzeba wziąć pod uwagę liczne uwarunkowania. Jest to po pierwsze „instytucja kościelna” – argumentacja musi opierać się więc na regułach prawa kanonicznego, znajomości Biblii, teologii, dzieł Ojców Kościoła, trzeba też pamiętać o niepewnej sytuacji związanej ze „schizmą zachodnią”, sporze między koncyliarystami i kurialistami, by nie wspomnieć o podskórnym konflikcie między cesarzem a papieżem. Po drugie zaś Polska, choć osiągnęła już status, który nazwalibyśmy dzisiaj „mocarstwem regionalnym”, to dzięki kampanii propagandowej Krzyżaków nie cieszyła się w Europie jakimś szczególnym afektem, dość wspomnieć o wybitnym francuskim filozofie Piotrze z Ailly, który wzywał rycerstwo Francji i Flandrii do krucjaty przeciwko polskim ciemiężycielom zakonu.

Paweł Włodkowic rozbroił obydwa problemy z niezwykłą finezją. Nie tyle nawet zajął się on w swych słynnych traktatach „De potestae Papae…” i „De potestae Imperatoris respectu infidelium” słuszną krytyką Krzyżaków, bieżącą analizą ich polityki i zepsucia jej towarzyszącemu, lecz także, cytując Stanisława Tarnowskiego, „wzniósł się do wysokości teorii”. Przez co jego zwięzłe, suche zdawałoby się, pozbawione skrawka emocji, choćby „patriotycznego zaangażowania” wywody, ułożone w obu traktatach w formie jedenastu pytań i odpowiedzi, zakończonych wspólną, podsumowującą konkluzją, są jeszcze bardziej wymowne, uderzające w sedno. Są formą takiego niemego apelu, pozornie niedotykającego rzeczywistości, ale przy okazji rujnującego całą jej glininą, pełną fałszu konstrukcję mocą uniwersalności zasad fundamentalnych. Taka forma argumentacji musiała być szczególnie wymowna w środowisku kościelnym.

Są te traktaty też dowodem wielkich umysłowych horyzontów Włodkowica, sięgających od (oczywsitych z racji zawodu) norm prawa kanonicznego, więc i rzymskiego, poprzez Biblię, dzieła teologiczne, także te najnowsze i nie tylko czysto teologiczne jak choćby „De monarchia” najmodniejszego naonczas intelektualisty i pisarza Europy niejakiego Alighieriego, Dante zresztą. Czerpie on również z Ojców Kościoła, zna wszelkie normy prawa zwyczajowego, na które składają się kultywowane obyczaje, regulacje ustroju feudalnego, kontrakty, zawierane już w tym czasie umowy międzynarodowe, obecna jest także głęboka refleksja filozoficzna związana z prawem natury – przedpaństwowym porządkiem aksjologicznym, by skończyć na sprawie tak przy wspomnianych drobnej, a jednocześnie doniosłej, jak toponomastyka, poprzez którą Włodkowic udowadniał „zasiedzenie” Litwinów w swej ojczyźnie, a wszystko to oczywiście okraszone, nieodzownie polskim, Arystotelesem.

Staje więc Paweł Włodkowic przed tym forum, którego kapłani raczej golą brody, nie są sprośni z reguły oraz nie tylko pozór sapiencji mają, i rozpoczyna swą batalię z zakonem. Od początku, z niezwykłym sprytem, ale w przypadku Włodkowica wynika to raczej z wiary i refleksji, staje na stanowisku zupełnej zwierzchności papieża nad cesarzem – więc nadrzędności planu uniwersalnego, „aksjologicznego” nad ziemskim. Stawia to od razu zakon w dość niekomfortowej, delikatnie mówiąc sytuacji, bowiem artykułowanie własnych postulatów, bądź odpieranie racji strony polskiej, będzie się automatycznie wiązać z podważaniem tego porządku, wyższości tiary nad koroną, na soborze zebranym pod przewodnictwem tej tiary właściciela.

W związku z tym powołuje się na typowo średniowieczną (a jakże czasom późniejszym potrzebną i zapomnianą) formułę, wedle której król nie jest panem królestwa, lecz tylko jego zarządcą, zawiadowcą (rex non dominus coronae est sed rector). Władza świecka jest więc tylko instrumentum, narzędziem i winna opiekować się królestwem wypełniając „wolę Bożą”, której wyrazicielem są kolejni następcy św. Piotra. A skoro tym właśnie następcom piotrowym „nie godzi się napadać niewiernych i ziemię im rabować”, bowiem jak udowadnia Włodkowic powołując się na Innocentego IV „posiadłość i panowanie stworzone były dla wszelkiego stworzenia rozumnego, nie dla samych tylko wiernych”, to oczywiste jest, że legitymujący się tylko władzą świecką cesarz nie może rozporządać ziemiami należącymi do nierwiernych.

Tak więc pozornie teoretyczna argumentacja udowadniała, że nadania ziemskie będące udziałem Krzyżaków, są im należne z takiego tylko tytułu, jaki ma złodziej do rzeczy skradzionej, gdyż każdy kto rabuje – obejmuje posiadaniem rzecz jemu prawnie nienależną – jest złodziejem.

Ale najlepsze znajduje się dopiero w tzw. Konkluzji, a w rzeczywsitości 52 konluzjach. Kończąc swe wystąpienie, Paweł Włodkowic przedstawia swoje wnioski, refleksje, po raz kolejny ani razu o Krzyżakach nie wspomniwszy, znów uderzając w ton, tym razem może nawet jeszcze silniej, teoretycznej rozprawy, prosi zgromadzonych wielkich Europy o to, by podane konkluzje „święte konsylium rozjaśniło, co w nich jest wątpliwego, a poprawiło, co jest mylnego”.

Wypada więc, dostosowując się niejako do Włodkowica, zaniechać komentarza i oddać głos autorowi, na te jedne z ostatnich słów z pamiętnego Soboru, co najlepiej odda nastrój chwili i styl rektora.

„II. Słowa Pana naszego wyrzeczone do Piotra : pasce oves meas (paś owce moje) odnoszą się do wiernych i niewiernych owiec, bez rozróżnienia, z czego wynika, że następca Piotra winien owce nie tylko paść, ale i bronić, i nie pozwalać, żeby im krzywdę czyniono.

XX. Listy i nadania papieży odnoszące się do ziem niewiernych, jeżeli naruszają czyjeś prawo bez słusznego powodu, są nieważne i żadne.

XXX. Listy cesarza nadające Krzyżakom ziemie na niewiernych zdobyć się mające, nie nadają im żadnego prawa, a tylko zwodzą ludzi, bo cesarz nie może dać, czego nie ma.

XLVII. Rzeczy w wojnie niesprawiedliwej nabyte nie mogą być prawną własnością posiadaczy.

LII. Bezbożne jest i niedorzeczne utrzymywać, jakoby niewierni nie byli zdolni posiadania i rządzenia, bo twierdzenie takie prowadzi do napaści, rabunków i mordów. Jeżeli bowiem te rzeczy nie są ich, to każdemu wolno je zabierać, czyli że chrześcijanie mogliby bez grzechu napadać i zabierać ziemie niewiernych, wbrew przykazaniu ‘Nie zabijaj’ i ‘Nie kradnij’.”

Kurtyna by się już mogła zasunąć. Zanim to jednak nastąpi, to jeszcze słów kilka refleksji.

Paweł Włodkowic to jest postać oprócz swej wybitności na wskroś symboliczna, dlatego obraliśmy ją na patrona naszej „Rzeczypospolitej szlachetnej”. Jego wielkie dzieło nie da się zamknąć w „lekcji patriotyzmu” odrobionej radosną szarżą lekkiej kawalerii z cienistego zagajnika na umęczonych słońcem Krzyżaków. Jest to dziedzictwo wymagające znacznie większej uwagi, do ktorego zgłebiania mam nadzieję nieco zachęciłem. Ale już chociażby powierzchowny artykuł, jak ten, znamionuje wyjątkowość tej postaci i wielki potencjał pomocny w kształtowaniu patriotycznej dojrzałości, której chorążym, w obliczu corocznych grunwaldzkich potyczek, staje się Paweł Włodkowic.

Jemu to poza nowatorską teorią prawa miedzynarodowego, stworzeniem krakowskiej szkoły prawniczej, obroną polskich racji w sporach z Krzyżakami, zawdzięczamy coś znacznie bardziej uniwersalnego. Choćby słynne słowa : „Wiara jest cnotą teologiczną, dlatego szerzenie jej należy do teologów, a nie do wojowników”, poza niezwykłą wartością, która przenikała ducha całej późniejszej Rzeczypospolitej – wielonarodowego, wielokulturowego, wieloreligijnego „państwa bez stosów”, zawiera również treść niezwykle istotną dla nas, żyjących prawie sześć wieków później. Podobnie i inne jego słowa : „czyń drugiemu to, czego sobie pragniesz” lub „nikt nie może z miłości czynić źle albo grzeszyć, a nawet nic, jeśli jest złe, nie może być czynione z miłości”, nie ograniczają się tylko do refleksji na temat „konkretnej realpolitik”, której to tak żarliwymi wyznawcami, w przeciwieństwie do „bujającego w obłokach sfer powinnych” Pawła Włodkowica, okazują się często nasi politycy z telewizora.

Warto na koniec wspomnieć, że traktaty Włodkowica spotkały się z wręcz natychmiastowią repliką niejakiego Jana Falkenberga, który to nie żałując obelg i oszczerstw, określił Polskę i jej króla conajmniej kryptopoganami.Włodkowic, który przecież nie mógł znieść bez słowa paszkwilu, który obrażał jego kraj i króla, odpwiedział w równie gotyckim stylu, zaklętym w majestat łacińskiej składni jak w swoich traktach. Mimo że prosiło się o oddanie pięknym za nadobne, zmieszanie z błotem heretyckich wynurzeń opłacanego przez Krzyżaków pisarza, pozostającego w dość luźnym związku z logiką – co szczególnie musiało uderzać rektora i prawnika. Włodkowic jednak oszczędził sobie erudycyjnych utarczek, pozostawając tylko przy obronie swych racji i dobrego imienia panujacego króla i państwa.