Coś złego, coś dobrego

Archiwum / 10.05.2011

O gustach się nie dyskutuje. Niektórzy lubią białe kozaczki, niektórzy nie. Każdy ma prawo do własnych poglądów. Ale są sprawy, co do których opinia powinna być jednoznaczna, określona przez dekalog. Chyba każdy potrafi odróżnić dobro od zła?

Mowa będzie o filmach. Zanim jednak przejdę do ich prezentacji i polecania lub nie, oddam się krótkiej refleksji na temat polskiego kina. Zwykle refleksja taka okraszona była chłodnymi uczuciami, a przynajmniej dużym dystansem. Od jakiegoś jednak czasu, bodaj od trzech lat, coś jakby zaczęło się zmieniać.

Z mojej perspektywy polskie kino zaczęło być bardziej interesujące, kiedy zobaczyłam mój pierwszy film, przy którym pracował Marcin Koszałka (Senność). Od tamtej pory znacznie ufniej spoglądam w polski repertuar, z zamiarem wyszukiwania perełek. No i pojawiły się. Wygrzebałam i nadrobiłam Pręgi, żeby zaraz potem obejrzeć polsko-niemieckie 33 sceny z życia. Wszystkie filmy nakręcone przez kobiety. Nasycone są wyjątkową emocjonalnością, pełne uczuć. Czarują i przyciągają. Mimo różnych recenzji – wywołują spore zainteresowanie, nie da się ich zignorować, bo poruszają w człowieku gdzieś tam głęboko ukryte struny. One nigdy nie są tandetne.

Zaraz potem pojawił się tajemniczy, niesprawiedliwie przemilczany Ogród Luizy, a po jakimś czasie na ekrany wskoczył Rewers (ach, znów ten wybitny Koszałka! Jego zdjęcia są tak charakterystyczne, że nie sposób się pomylić co do autorstwa). Niedawno można było podziwiać świetną Prostą historię o miłości, teraz natomiast pojawił się oryginalny Made in Poland.

Made in Poland jest filmem mocno dyskusyjnym. To nie pierwsza produkcja Przemysława Wojcieszka, jednak wydaje się niedotarta, opowiadana okiem debiutanta. Jest trochę taka, jak jej główny bohater, siedemnastoletni Boguś, którego filozofię życiową można zamknąć w dwóch słowach: „jestem wkurwiony”. Boguś zresztą dość mocno obnosi się z ową filozofią; wytatuował sobie na czole to urocze „fuck off”. Jego głównym zajęciem jest wędrowanie po osiedlu, demolowanie wszystkiego, co popadnie, i buntowanie się. Jest w nim wściekłość, z którą nie potrafi sobie poradzić. Kto z nas nie zna tej bezsilnej złości? Boguś nie potrafi jej pohamować. Nawołując do rewolucji i miotając się po obskurnym osiedlu, nieświadomie szuka ratunku. Nie może mu go dać matka, zakochana po uszy w Krzysztofie Krawczyku, nie udaje się to też konserwatywnemu księdzu. Do chłopaka trafia jednak (no cóż, trochę to jednak typowe) kobieta. Trafia, czyli potrafi go uspokoić, okiełznać. Duchowym przewodnikiem staje się natomiast były nauczyciel języka polskiego, wyniszczony alkoholem miłośnik poezji Wiktor (Janusz Chabior). Potrafi obudzić w Bogusiu chęć do analizowania, poszukiwania i zadawania pytań, a nie tylko do bezmyślnego i rozpaczliwego walenia kijem na prawo i lewo.

Film Wojcieszka jest wart zobaczenia. Dla dobrej gry aktorskiej, dla świetnej muzyki, dla podchodzenia z dystansem do tego, co boli. Dla pokazania młodzieńczego buntu i trudnej drogi do odnalezienia siebie i swojego miejsca. Charakter filmu dobrze też wpisuje się do naszej polskiej obecnej rzeczywistości. Ona chyba wszystkich „wkur…”. A Boguś ciekawie o tym krzyczy.

Wierzę w polskie kino i chcę więcej. Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę Erratum. Nie może być oczywiście tak pięknie i kolorowo. Kiedy w mniejszych kinach kwitnie artyzm i budzi się jakieś sensowne filmowe życie, w gigantach króluje tandeta. Słodko-przesłodkie komedyjki oraz coś, co trudno ocenić gatunkowo. I tylko to jest trudne do oceny, bo co do reszty – kciuk w dół. Ostatnim takim kiczem (poza Los Numeros) jest Wojna żeńsko-męska. Niby komedia, a jednak dramat. Nie dajmy się omamić obsadzie: Tomasz Karolak, Tomasz Kot, Sonia Bohosiewicz… Można było pokusić się o wiarę, że coś im przyzwoicie wyjdzie. Jak smutno ogląda się tak świetnie zapowiadającą się aktorkę, która wygląda co najmniej ciekawie, gra co najmniej dobrze, a z artystki zamienia się w TVN-owską dziunię. Film, który chyba w jakimś sensie miał pokazać… Trudno powiedzieć co. Penis? Bo głównie o tym mowa. Groteskowość naszego życia? Beznadziejność ślepego podążania za sławą? Miałkość celebrytów? Smutne życie kobiet dojrzałych? Życiowe trudności kobiet z nadwagą? Jest pewne, że można to pokazać w inteligentny sposób, czyli odmienny od tego, co zaserwował nam Łukasz Palkowski (Łukaszu, nie idź tą drogą, jak mawia klasyk). Wieje nudą i nieudanym polskim skeczem. Trudno zrozumieć, dlaczego bannery reklamujące ten film przesłaniają warszawskie widoki. Bo film tak samo wart oglądania, jak mury obdrapanych ścian blokowisk.

Do kin, droga publiko. Poszukajcie jednak trochę, zanim zdecydujecie się wybrać. Wszak wiadomo powszechnie, że kto szuka – ten znajdzie.