Czwarty równoleżnik

Archiwum / Joanna Lewandowska / 15.02.2009

Cztery lata temu w Sudanie skończyła się wojna domowa trwająca ponad 20 lat. Dziś można oglądać region i stolicaę podnoszące się z gruzów.

Do Juby

Malaria jest na porządku dziennym, to takie nasze przeziębienie.

W Jubie znalazłam się nie przypadkiem. Poleciałam tam jako pracownik humanitarny Fundacji Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej. Pracowałam w dwóch projektach rozwojowych: edukacyjnym oraz medycznym.

Dotarcie to tego miasta leżącego w okolicach 4 równoleżnika nie jest najprostszym zadaniem. Jedyną drogą, jaką można tam dotrzeć jest droga samolotowa. Oczywiście można próbować też innych środków transportu, jednak wówczas podróż liczona byłaby w miesiącach, a i „przygód” by nie brakowało. Żadne polskie biuro podroży nie prowadzi sprzedaży biletów do Sudanu Południowego. Takie można dopiero kupić w krajach ościennych – Ugandzie lub Kenii. Tak więc po drodze do Sudanu zatrzymałam się w Nairobi, aby zakupić bilet do Juby oraz zdobyć wizę na wjazd do kraju. W Nairobi okazało się, że w Sudanie Południowym nie przyjmowane są banknoty dolarowe wydrukowane przed 2006 roku. Sprawiło to mi oraz podróżującym ze mną niebagatelny kłopot, bo oto okazało się, że choć mamy przy sobie sporą sumę pieniędzy, w Sudanie większość z nich będzie bezużyteczna. Szczęśliwym trafem udało nam się wymienić część banknotów starszych na nowsze tego samego nominału. Pojawienie się bowiem w takim kraju jak Sudan Południowy bez poważnej gotówki jest ryzykowne. Wbrew pozorom życie w tym kraju jest bardzo drogie – jedna noc w hotelu niskiego standardu kosztuje około 70$, przeciętna cena obiadu w restauracji (z pewnością bez ani jednej gwiazdki) to koszt około 30-40 złotych. Nie wspominam przy tym o kosztach „administracyjnych”, jakie czekają na nas w biurze imigracyjnym – wiza uprawnia nas tylko do wjazdu, w ciągu trzech dni od przylotu trzeba zarejestrować się w biurze imigracyjnym, co kosztuje około 200$. Poza tym trzeba być gotowym do pokrycia kosztów leczenia, jeśli dopadnie nas jakaś tropikalna choroba. A takich może nas dopaść całe mnóstwo – gdy przyleciałam do Juby panowała tam np. cholera. Malaria jest na porządku dziennym, to takie nasze przeziębienie. Gdy jesteśmy chorzy i udajemy się do lekarza musimy liczyć się z tym, że będziemy musieli przywieźć ze sobą leki, a jeśli to poważniejsza sprawa – cały zestaw kroplówek i strzykawek.

Lotnisko międzynarodowe

Nie łudźmy się, że na lotnisku międzynarodowym w Jubie będziemy mieli do czynienia z pasem, po którym podjeżdżają do nas bagaże. Tu wszystko wygląda inaczej.

Gdy wysiadłam z samolotu w Jubie uderzyła w moją twarz fala gorącego powietrza. Szybko starałam się uciec od tego rażącego słońca, podążając za innymi, którzy wysiedli z samolotu, w kierunku lotniska.

Lotnisko w Jubie to parterowy budynek powierzchni około 300 m2, który w jednej części obsługuje przyloty, w drugiej zaś odloty. Z Juby bezpośrednio można dostać się do Chartumu (stolica Sudanu), Addis Abeby (Etiopia), Nairobi (Kenia) i Kampali (Uganda).

W budynku lotniska zgromadzony tłum ustawia się w dwie kolejki, jak później się dowiaduję, jedna jest dla osób z zagranicy, druga dla Sudańczyków. Nie ma jednak żadnej informacji o tym mówiącej. Już tam czuje się gorąco, powietrze jest gęste, przepełnione mieszanką potu wielu ludzi. Dochodzę do stolika. Siedzi tam kilku urzędników, podaję im paszport, wbijają pieczątkę, ja wpisuję się do zeszytu. Można ominąć tą procedurę, ale wówczas spotkają nas problemy podczas próby opuszczenia Juby. Z opieczętowanym paszportem przesuwam się za innymi po odbiór bagażu. Nie łudźmy się, że na lotnisku międzynarodowym w Jubie będziemy mieli do czynienia z pasem, po którym podjeżdżają do nas bagaże. Tu wszystko wygląda inaczej. Boczna ściana lotniska ma trzy szerokie otwory, w każdym z nich drewniane liche drzwi. Jedne z nich zostały teraz otwarte i widać nadjeżdżający traktor z przyczepą, na której jest cała góra wielokolorowych bagaży oraz paczek. Przyczepa podjeżdża do otworu w ścianie, dwóch pracowników lotniska wrzuca bagaże przez dziurę w ścianie, dwóch mężczyzn w budynku je przechwytuje. Właściciel musi czujnie wypatrywać swego bagażu. Gdy go przechwyci kieruje się w stronę stanowiska kontroli bagażu. Wrzuca walizkę lub plecak na stół, otwiera, a urzędnik celny wsuwa rękę do środka w poszukiwaniu „niebezpiecznych” materiałów. Gdy upewni się, że nie wwozimy do Juby czegoś nielegalnego lub zagrażającego krajowi, rysuje kredą znaczek na bagażu i możemy wówczas opuścić lotnisko.

Pierwszy rzut oka

Przez drogę przechodzi stado afrykańskich krów. Wzbudzają moje zainteresowanie swoimi okazałymi, podkręconymi rogami. Biżuteria z krowich rogów jest bardzo popularna w Afryce Wschodniej.

Na lotnisku wsiadam do samochodu terenowego. Jak w wielu autach, kierownica jest po prawej stronie (przy prawostronnym ruchu drogowym). Jest to z jednej strony pozostałość po brytyjskim kolonizatorze, choć z drugiej strony trzeba pamiętać, że wiele samochodów do Sudanu sprowadza się z sąsiedniej Kenii, a tam obowiązuje ruch lewostronny. Mkniemy około 50 km/ h dość dobrej jakości asfaltową drogą, która jednak kończy się po pokonaniu niespełna 10 kilometrów. Odtąd jazda staje się wielką nieprzyjemnością, polega na powolnym wtoczeniu się w dziurę i tak samo mozolnym wytoczeniu się z niej. Często nim wytoczymy się z jednego rowu już znaleźliśmy się w innym. Teraz nasza maksymalna prędkość to 20 km/h.

Mam wrażenie, że jestem w środku kamery National Geographic i oczyma reportera, nie swoimi rejestruję rzeczywistość, w której się znalazłam. Nad drogą, którą teraz jedziemy unoszą się tumany kurzu. Widać dawno nie padał deszcz. Jeden z motocyklistów jadący za ciężarówką przystanął i schronił się przed wirującym w powietrzu piaskiem za przydrożnym drzewem. Ta burza piaskowa wzburzana jest przez samochody, jest to dość powszechne zjawisko, większość dróg w Jubie to drogi „polne”, które jeszcze do niedawna były ścieżkami dla pieszych, ale wzmożony ruch aut przekształcił je w „autostrady”. Przez drogę przechodzi stado afrykańskich krów. Wzbudzają moje zainteresowanie swoimi okazałymi, podkręconymi rogami. Biżuteria z krowich rogów jest bardzo popularna w Afryce Wschodniej. Nasz samochód przystaje, jednak motocykliści starają się jechać mimo obecności nietypowego uczestnika ruchu drogowego.

Z drogi widać ciekawie wyglądające, gliniane, niskie chatki pokryte dachem z gałęzi i suchej trawy, dach stanowi 2/3 wielkości całego domku. Wewnątrz mieszka cała rodzina – nawet do 10 osób. W tukulu – bo tak nazywa się te chatki, nie ma elektryczności ani bieżącej wody. Woda dostarczana jest ludności w cysternach. Gotowanie odbywa się na zewnątrz domu na małych piecykach podgrzewanych węglem. Również poza tukulem znajduje się ubikacja. Jest to najczęściej bardzo prymitywna latryna.

Na koniec

Stolica Południowego Sudanu zadziwiała mnie każdego dnia pobytu, a pracowałam tam i żyłam przez prawie pół roku. Jest to z pewnością miejsce szczególne, które trzeba zaakceptować, jeśli zamierza się tam zostać przez dłuższy czas. Nawet codzienne czynności higieniczne, o których nie pisałam, wymagają przyjęcia specjalnej rutyny i rygorystycznego jej przestrzegania.

Zdjęcia zostały wykonane podczas realizacji projektów Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej (http://www.pcpm.org.pl/) w Sudanie Południowym. Projekty były finansowane w ramach programu Polska Pomoc 2008 Ministerstwa Spraw Zagranicznych.

Joanna Lewandowska - absolwentka stosunków międzynarodowych na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika. Pracę magisterską poświeciła tematyce konfliktu w zachodnim regionie Sudanu- Darfurze. W 2008 roku wyjechała do Sudanu Południowego, jako pracownik Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej, by realizować tam projekty rozwojowe- edukcyjny oraz medyczny. Dziś związana z Wyższą Szkołą Gospodarki w Bydgoszczy.