Czy podjąć wyzwanie?

Archiwum / Andrzej Brandt / 05.11.2008

Przyjąłem już jakiś czas temu pozycję piewcy wariantu drugiego i to ku jego czci będzie ta oto relacja. Dedykowana jest wszystkim wędrownikom – antagonistom „nie dam rady”.

Do sprawy można podejść dwojako. Pierwsza opcja, wyjątkowo przeze mnie negowana, opiera się na sakramentalnym „nie dam rady”, obfitującym w wyjątkowo żałosne, niemalże pokutne, umartwianie własnej dyspozycji ogólnej. Nie, i tyle. Koniec rozmowy. Druga zaś objawia się różnie – przyspieszonym biciem serca, delikatnie opuszczoną szczęką, nienaturalnie powiększonymi oczyma. Generalnie może być różnie, ale kończy się pozytywnie. Trochę nie do końca pewnym siebie potwierdzeniem, może nie natychmiastowym hura-optymizmem, bo perspektywy mogą odstraszać – zwłaszcza gdy przed Tobą… 160 km. Hm, ale wierzcie mi, warto! Warto podjąć WYZWANIE.

Najpiękniej jest, gdy „czuć” zespół. Kiedy widać realne poświęcenie, zazębioną i staranną współpracę, w której liczymy się my i liczy się każdy nas. Jest nas czworo – Czarny, Marek, Mariola i Tomek. Stajemy na starcie dość niepewnie, bo przecież nigdy razem nie startowaliśmy, Tomek zaś jest całkowitym debiutantem w rajdach. Niepewna jest też dyspozycja fizyczna całego zespołu. Ale rękawica rzucona, wyzwanie podjęte. Lekko nie jest – 160 km w postindustrialnym klimacie Górnego Śląska. Będzie wszystko to, z czego słyną tamte tereny – hałdy, kopalnie, kominy – ale znajdzie się też sporo lasu, rzeczułki, jary, wąwozy, kamieniołomy, a wszystko to pokonywać będziemy pieszo, rowerem, kanu i na rolkach. Śmiesznie, ironicznie, ciekawie jest właściwie do samego startu, bo przecież nie znamy map, poza kilometrażem wyrażonym w schemacie nic nie wiemy. Na zabawę mamy okrągłą dobę. Za mało? Dużo? Właściwie to nie wiem, ciężko określić. Później okaże się, że w sam raz.

Zespół ruszył o godzinie 10:00. Na wstępie 8 kilometrowa jazda na orientację po chorzowskim parku. Byłem tu dwa lata temu, biegałem, mniej-więcej znam okolicę, więc dokładam na przelotach do pieca i pewnie zaliczamy wszystkie punkty. Zero wtop – kończymy na oszałamiającym i niebotycznym 3 miejscu, zaraz za tuzami imprezy – Navigatorem Crisol i 360. A mnie rosną skrzydła, bo mocno obawiam się zawsze pozycji głównego nawigatora. Dalej lecimy przez centrum Katowic, tutaj do gry wchodzi Mariola, na 3 stawach – gdzie odbędzie się canoe – regularnie trenuje, więc odpuszczam nawigowanie i zdaję się na nią. Po chwili lądujemy w Dolince, zabieramy canoe i w drogę. Strasznie jakoś wolno nam się wiosłuje, dlatego etap ten zaliczamy bardzo spokojnie. Dalej zmiana butów, w rękę baton i na 22 kilometrowy trek. Na razie bardzo szybko.

Trekking z niewielkimi nawigacyjnymi problemami kończymy w niespełna 3 godziny. Po raz pierwszy wbiegamy na hałdę, widoki niebotyczne, mocno niepodobne do tych z innych rajdów, rozgrywanych w nieco bardziej dzikich miejscach. Szybko, dalej na rower i… już trochę wolniej. Czuć mocny trek, ale zespoły gonią, więc spinamy ostrogi i zahaczając o kolejną hałdę ciśniemy na przepak. Od treku już właściwie do końca rajdu przeciskamy się w okolicach 5-7 miejsca. Różnice niewielkie, więc tniemy się na okrągło. Ale to dobrze, rywalizacja daję kopa, motywuję do ciągłego spinania się.

Rolki – o panie! Jak się bałem! Na prawdę, anachronicznymi, niesymetrycznymi, mocno niepewnymi ruchami dopchałem jakoś do końca tego 7 kilometrowego etapu. Ale to i tak mocny odpoczynek, bo rozruszaliśmy trochę inne partie mięśni. Tymczasem, prawie niezauważenie, zmierzcha. Gdy rozpoczynamy kolejny, 15 kilometrowy trekking jest już całkiem ciemno. Cóż – lekko nie będzie. Najpierw w większości po drodze, którą pokonywaliśmy rowerem. Zaczynamy OS – odcinek specjalny wzdłuż rzeczułki. Taka psychiczna rzeź, tylko i wyłącznie na przetrwanie. Nie myśleć – po prostu iść. Wzdłuż dziko porosłego brzegu, pełnego jeżyn, pokrzyw, poprzewalanych drzew. Wszystko w ciemni, przy świetle czołówek. Czeszemy pobrzeże w kilka ekip, ale tempo jest kosmicznie wolne. Odcinek 2 kilometrowy pokonujemy w nieco poniżej dwóch godzin. Ale poza stratą czasową, jesteśmy kompletnie wyziębieni, wyniszczeni, mocno obdarci i wyraźnie zrezygnowani. Dostaliśmy za swoje dokumentnie.

Na koniec jeszcze biegamy po kamieniołomie w poszukiwaniu punktów. Przy jednym mocno wykręcam kostkę, boli przeraźliwie ale to już końcówka, więc przy zaciśniętych zębach dociągamy do przepaku. Wrzucamy dodatkową warstwę ciuchów i w drogę. Przed nami to, czego boimy się najbardziej – 70 km roweru. Zaczynamy pewnie, punkt za punktem, niezbyt szybko, ale łydka też już nie podaje zbyt świeżo. Sporo szukania lampionów, ale wszystko idzie dobrze. Do tego stopnia, że w kopalni Królowa Luiza w Zabrzu jesteśmy piątą ekipą. Bomba. Tymczasem wykonujemy ewidentnie najciekawsze zadanie rajdu – eksplorację nieczynnej już kopalni. Przy nikłym świetle czołówek robi to niesamowite wrażenie, mijamy realne eksponaty po skończonej już pracy, kombajny, wózki, niskie przejścia – niesamowite przeżycie, zwłaszcza, że nigdy w tego typu kopalni nie byłem.

I zaraz po wyjściu na powierzchnię pęka struna. Rozstrajam się kompletnie i na prostych, drogowych przelotach gubię się w pełni. Tracimy masę czasu. Z ostatniego punktu przed metą zjeżdżamy razem z harcerzami z ZHP Oświęcim. I zaczyna się – sprint do mety, żyłujemy ile pary w łydce, wykrzesamy z siebie ostatki będąc nieustannie w kontakcie wzrokowym z rywalami. I jest już genialnie, i mamy pewną przewagę gdy pod estakadami przed szkołą skręcam o jedną drogę za wcześnie. Są przed nami jakieś 10 sekund. Na mnie padają gromy, ale to meta. Koniec – 23 h. Za nami 23 godziny w trasie. Sprinterski finisz kończy dobową epopeję.
Abstrakcyjnie trochę to brzmi – wiem. Prawie doba zmagań na trasie nie zamknie się w kilkunastu zdaniach. Najwięcej działo się, gdy trzeba było się po raz wtóry przełamać. Na prostych asfaltowych, gdy brało znużenie, apatia, ból nóg, mięśni. Taki rajd to przygoda nieustanna, każda sekunda, minuta to odczuwanie jej w pełnym sensie. Bo wyzwań było mnóstwo, od startu aż po metę.

Dzięki doskonałej kooperacji, zgraniu, udało nam się przeskoczyć każdą napotkaną górkę. I za to swoim kompanom dziękuję, ale też nie tylko za to. Łatwo było powiedzieć „nie dam rady”, nie wychylając się po cichu poddać, zjechać do bazy, pójść spać i czmychnąć z rana pozostając niezauważonym, a po wszystkim zaleczyć kaca moralnego gadkami o limitach, ekstremalnie trudnej nawigacji, trasie, niegrającej mapie, itp. itd. Łatwo też było z rajdu zrezygnować zanim tak naprawdę się rozpoczął, brakowało czwartego zawodnika, brały wątpliwości o formę, o długość trasy itd. To jednak NIC! Łatwo się o tym zapomina przekraczając linię mety, czego wszystkim wędrownikom – antagonistom „nie dam rady” – życzę.