Czytaj! I to biegiem!

Archiwum / Marta Szewczuk / 17.10.2010

Darmowe porady dietetyka, bezpłatna wizyta o podiatry, wykład antropologiczny, przepisy kulinarne, plany treningowe, referat o historii polowania. To nie Festiwal Nauki. To zupełnie fascynująca książka „Urodzeni biegacze”. Uwaga, nie zaczynać czytać w czasie ważnych egzaminów!

Nie jestem specjalną fanką biegania, choć ciągle staram się robić coś, żeby nią zostać. Mam specjalne buty biegowe, koszulkę do biegania (niejedną), pulsometr, zgraną muzykę. Mam park w pobliżu i biegających znajomych. To jednak wciąż za mało, żeby bieganie było dla mnie po prostu fajne. Biegam bez przekonania. Zbieram kilometry.

Za to chętnie o bieganiu czytam. Dlatego, kiedy tylko wpadła mi w ręce ta książka, zabrałam się do lektury. Obtrąbiona jest w środowisku biegowym równo – nie ma biegacza amatora, który by o dziele Christophera McDougalla nie słyszał. „Tajemnicze plemię Tarahumara, bieganie naturalne i wyścig, którego świat nie widział” – ten zachęcający podtytuł, który widnieje na okładce, nie zdradza nawet ćwierci niesamowitej treści, jaką zawiera dzieło (tak, dzieło!).

Co w książce znajdą dla siebie biegacze? Mówię tu zarówno o tych, których życiówka w maratonie to wynik grubo poniżej 4 godzin, jak i o tych, którzy robią po 5 km dwa razy w tygodniu. Dla Was książka będzie potwierdzeniem, że to, co robicie, jest świetne. Że bieganie rzeczywiście daje radość, powinno dawać radość, a przynajmniej jest możliwość, że radość można uzyskać dzięki bieganiu. Odnajdziecie tu opowieści o tak niesamowitych biegaczach i niesamowitych biegach, że kopary Wam opadną ze zdziwienia, że można TAK biegać! Utożsamicie się z ludźmi z najdalszych zakątków świata, bo pomyślicie, że tu czy tam – wszyscy czujecie ten sam wiatr we włosach. Ale i to samo zmęczenie. To poczucie, że przyszła słynna „ściana”. Dowiecie się, co jeść, żeby biegać dłuuugo i daleeeko. Dowiecie się jaką przyjąć sylwetkę podczas biegu, jak stawiać stopy i co sobie powtarzać. I będziecie im wszystkim zazdrościć.

A czy „Urodzeni biegacze” to także lektura dla „kanapowców”? Oczywiście! Jeśli wątki specjalistycznych rozpraw na temat treningu Was nie interesują – nie zawiedziecie się. Nawet laik zrozumie dzięki tej książce o co tak naprawdę chodzi w bieganiu. Po co właściwie wychodzimy z domu i przebieramy szybko nogami przez kilkadziesiąt minut albo kilka godzin? Dla leniuchów ta książka będzie inspiracją. Po przeczytaniu jej uznacie, że bieganie jest łatwe, przyjemne. Jest po prostu frajdą. Że człowiek urodził się po to, żeby biegać. Dzięki słowom McDougalla zrozumiecie tych wszystkich sportowców amatorów. Pomyślicie, że oni, biegając, przeżywają coś świetnego. I że Wy właściwie marnujecie czas.

To książka podróżnicza (Meksyk, rozległe kaniony, dzika roślinność, mordercze góry i spiekota), popularno-naukowa (biomechanika stóp, budowa ludzkiego ciała, antropologia, historia), kulinarna („papki” plemienia Tarahumara, które pozwalają przeżyć wiele kilometrów z dala od cywilizacji, pinole, fasola pinto, chia…), obyczajowa (kto z kim biegał, jaka jest żona najlepszego na świecie ultra maratończyka, jak spędzają wolny czas małe dzikusy), czasami sensacyjna (bo wyścig, który ledwo można skończyć, jest sensacją), zawiera też elementy  kryminalne (narkotykowe gangi czyhają za każdym pagórkiem). Wszystko to ujęte w zgrabną beletrystyczną formę. Jako dziennikarz, Christopher McDougall umie przekazać najdziwniejsze przygody tak, że czytelnik zatraci się do reszty. Jest dowcipny i ma lekkie pióro.

– Ale ja prawie nie biegam – powiedziałem. – Raz na parę dni zdarzy mi się przebiec trzy, pięć kilometrów. (…)

Widać nie miało to znaczenia.

– Ciało człowieka nie jest przystosowane do nadużywania go w taki sposób – odparł doktor Torg. – A zwłaszcza p a ń s k i e ciało – dodał.

Dobrze wiedziałem, co miał na myśli. Mam 193 cm wzrostu i ważę 105 kg; wiele razy mówiono mi, że w przypadku mężczyzn mojej postury plan natury zakładał, że albo będziemy stać pod koszem i blokować rzuty przeciwnika, albo przyjmować na siebie kule przeznaczone dla prezydenta; w każdym razie na pewno odpuścimy sobie ubijanie płyt chodnikowych własną masą.[1]

Skończyłam czytać „Urodzonych biegaczy” niedługo po tym, jak zaczęłam. Pewien bliski mi urodzony biegacz spytał „No i jak?”. Odpowiedziałam pytaniem (choć wiem, że tak się nie robi): „Kiedy jedziemy do Meksyku? Trochę pobiegać?”.

Z tą książką w ręku przejedziesz przystanek, na którym miałeś wysiąść. Zapewniam.


[1] Ch. McDougall, Urodzeni biegacze, przekł. J. Żuławnik, Łódź 2010, Wyd. Galaktyka, s. 14.