Deska, żagiel i cała masa wrażeń.

Archiwum / 12.05.2008

Przez wiele lat uprawiałem żeglarstwo, jednak z czasem coraz ciężej było zebrać załogę. Pomyślałem więc, że warto znaleźć substytut, który pozwoli mi cieszyć się wiatrem i wodą, kiedy będę miał na to ochotę. Postanowiłem spróbować windsurfingu – nie mogłem trafić lepiej.

Dawno temu żyli pierwsi surferzy, którzy próbowali okiełznać falę. Okazało się, że do pomocy warto zaprząc siły przyrody i przymocować do deski kawałek żagla. Gdy już wypłynęli wystarczająco daleko, odpinali żagiel, który spokojnie dryfował do brzegu, a sami łapali falę i oddawali się swojej ulubionej rozrywce. Po pewnym czasie stwierdzili, że żagiel generalnie nie jest złym pomysłem i nadaje się doskonale do zabawy w czasie, gdy nie było fal… Tak właśnie narodził się windsurfing.

Początkującemu windsurferowi ciężko nawet złapać równowagę na desce, a co dopiero starać się prosto płynąć. Jednak po paru godzinach zaczyna się czuć sprzęt i powoli odkrywać jego możliwości pod czujnym okiem instruktora. Trzeba być przygotowanym na to, że dużą ilość czasu spędzi się w wodzie. Dobrze, że szkoły windsurfingu zapewniają pianki wszystkim kursantom – Zatoka Pucka nawet latem nie jest zbyt ciepła. Ten akwen ma też jeszcze jedną bardzo ważną cechę, która sprawia, że wręcz idealnie nadaje się do szkolenia nowych adeptów windsurfingu – jest bardzo płytko. Odpływając nawet spory kawałek od półwyspu nadal możemy stać w wodzie, co niesamowicie podnosi komfort psychiczny początkujących windsurferów.

Są dwa style pływania – wypornościowe i w ślizgu. Wypornościowo pływa się przy słabszym wietrze – to bardzo dobry styl dla tych, którzy chcą nauczyć się podstaw windsurfingu. Prawdziwa zabawa zaczyna się jednak, gdy deska „odpala”, czyli wchodzi w ślizg. Kiedy wiadomo że to już ślizg? To niesamowite uczucie, nagłe przyspieszenie, słyszy się tylko wiatr i trzask fal rozbijanych przez niemal odlatującą deskę. Dopiero przy największych prędkościach windsurfer jest w stanie poczuć całe piękno tego sportu, uczucie totalnej wolności, kiedy nie liczy się nic, poza tym spektakularnym uczuciem.

Windsurfing to sport techniczny i nawet jeżeli sporo można na początku nadrobić brutalną siłą, to po pierwsze zapłacimy za to wysoką cenę, jak pokrwawione przez tydzień ręce czy nadciągnięte mięśnie pleców, a po drugie nigdy nie będziemy w stanie wejść na wyższy stopień zaawansowania.

Czy się opłaca? Zdecydowanie tak. Jeżeli nie boimy się spania w namiocie – a większość czytelników „Na tropie” pewnie nie ma z tym najmniejszego problemu, to za tygodniowy kurs nad zatoką Pucką w sezonie zapłacimy ok. 700 zł. Cena pokrywa cały kurs, najnowszy sprzęt, pianki, trapezy, ubezpieczenie i fantastyczną zabawę przez 7 dni.

Mikołaj Paciura – żeglarz, koszykarz, od wakacji windsurfer, były harcerz 33 KHDŻ „Pasat” (hufiec Kielce-miasto). Student Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie.